Open’er Festival 2024 – relacja
Open’er Festival – Gdynia, Lotnisko Kosakowo (3-6.07.2024r.)
To też miejsce dla Ciebie, czyli o Open’er Festival 2024
Jak podał Alter Art, promotor wydarzenia, przez cztery dni na lotnisku w Kosakowie bawiło się ponad 130 000 osób. Była to trzecia najwyższa frekwencja na festiwalu po rekordowym 2022 roku, kiedy to wszyscy byli wygłodniali festiwalowych wrażeń po dwóch odwołanych edycjach oraz po 2018 roku, gdzie headlinerami byli m.in. Arctic Monkeys czy Depeche Mode. Wiele osób powtarza w kółko, że to nie jest już ich festiwal, sam Open’er za bardzo chce podążać za obecnymi trendami w muzyce, a niektórzy wygłaszają wręcz tezy, że dla ludzi po trzydziestce to już tam nic nie ma.
Zbliżam się do trzydziestki, więc na pewno nie łapię się już do tej młodej publiczności i nie wiem czy mogę wypowiadać się za ciut starszych od siebie, ale Open’er Festival to dalej wydarzenie wartościowe DLA WSZYSTKICH, a patrząc po frekwencji i atmosferze jaka panowała niedaleko Gdyni, organizatorzy nie muszą przejmować się tymi opiniami.
Open’er ukształtował moje koncertowe życie i nie zamierzam tego ukrywać. To po edycji z 2016 roku, kiedy w głowie dalej mi rezonował fenomenalny koncert LCD Soundsystem zakiełkowała u mnie myśl o tym, że chciałbym zajmować się w swoim życiu koncertami, dlatego po powrocie z festiwalu postanowiłem napisać do Michała, który chwilę wcześniej założył KwP i tak oto znalazłem się w ekipie Koncerty w Polsce. Jak to mówią – reszta jest historią.
Z tego powodu, jak i wielu, wielu udanych koncertów, zawsze z wielką chęcią wracam do Gdyni i zawsze z wielką uwagą przyglądam się ogłoszeniom. A pierwsze informacje dotyczące Open’era 2024 były naprawdę obiecujące. Dua Lipa i Foo FIghters na sam początek, a w kolejnych Masego, Kiwanuka, Benjamin Clementine czy L’imperatrice. Po styczniowym ogłoszeniu AIR, Samphy, Maneskin i Slowdive wiedziałem już, że muszę się na Opku pojawić.
Patrząc na te nazwy wiecie już czego tak naprawdę spodziewać się w dalszej części tej relacji i na jakich gatunkach skupiałem się przy wyborze koncertów. A jeśli pamiętacie line-up to wiecie, że kolejne ogłoszenia już nie były dla mnie aż tak trafione.
Na koniec wstępu chciałbym jeszcze raz wrócić do tematu pt. “to nie jest już festiwal dla mnie”. Mimo, że moja lista nazw do zobaczenia podczas tej edycji składała się tylko z kilkunastu pozycji to muszę powiedzieć, że w trakcie tych czterech dni nie nudziłem się ani trochę, a przy okazji mogłem też posmakować tej części koncertowego świata, która nie jest dla mnie codziennością.
I to kocham w festiwalach.
Maneskin – 3.07.2024r.
Line-up Open’era był tak ułożony, że widziałem, że moja ekscytacja każdym dniem będzie stopniowo maleć aż do soboty, gdzie mogłem podejść do tematu koncertów bez jakichkolwiek oczekiwań i po prostu czerpać radość z obecności na festiwalu, o ile oczywiście pozwolą na to siły po kilku intensywnych dniach pełnych koncertów.
Pierwszy dzień od razu został przez wielu nazwany “tym gitarowym dniem”, gdzie główną gwiazdą byli Foo Fighters, a sekundowali im Maneskin, Tom Morello i Kim Gordon.
Koncert tej ostatniej, 71-letniej już artystki, był dla mnie prawdziwym otwarciem Open’era, chociaż chwilę wcześniej poszedłem zobaczyć braci Kacperczyk i Okiego, którzy skutecznie próbowali rozruszać jeszcze zardzewiałych openerowiczów. Kim Gordon, legenda alternatywnego rocka, przyjechała do Gdyni promować swój najnowszy album “The Collective”, który też zgodnie z oczekiwaniami zdominował jej występ. Te niepokojące, industrialne i trapowe dźwięki, studyjnie z pewnością intrygowały i ciekawiły, ale dla mnie chyba nie wpasowały się panującą wtedy festiwalową aurę i miałem wrażenie, że te same utwory, ale w nocnym anturażu, zrobiłyby ze mną i też resztą publiczności, zdecydowanie więcej.
Moje oczekiwania były na pewno większe wobec Maneskin, których zeszłoroczny koncert w Torwarze, o którym przeczytacie tutaj, był jednym z najbardziej gitarowych wydarzeń 2023 roku, a ich energia w Warszawie wskazywała, że zdecydowanie są koncertowym zespołem. Są teraz u szczytu swojej popularności, budowanej intensywnym koncertowaniem w ostatnich latach, która pozwoliła im na zdobycie miejsc headlinerskich na Mad Cool czy Rock Werchter, ale na Open’erze musieli zadowolić się sceną główną przy powoli zachodzącym słońcu, co nie do końca spodobało się niezwykle ambitnym Włochom, o czym poinformował nas Damiano, krzycząc na początku “Jesteśmy prawie headlinerem!”. Wiadomo, że słowa te trzeba brać z dystansem, chociaż znając ich pragnienie do bycia w świetle reflektorów, mogło być w tym jednak trochę prawdziwego rozgoryczenia. Sam koncert? Kolejne potwierdzenie, że włoski kwartet jest stworzony do wielkich scen i wielkich koncertów. A takie utwory jak “Zitti E Buoni”, “Beggin” czy “I Wanna Be Your Slave” zyskują jeszcze więcej mocy, kiedy grane są przed publicznością. Członkowie Maneskin łakną kontaktu z widzami i chyba najchętniej korzystali z wybiegu i zbliżeń z fanami, którzy zresztą tradycyjnie pojawili się na scenie przy “Kool kids”. Na zakończenie dostaliśmy jeszcze gościnny występ Toma Morello przy “Gossip”, który zostawił nas z mocną dawką rock’n’rolla. Sam zespół choć dalej prezentując wysoki poziom, jednak chyba jest już nieco wypalony lub trafiliśmy na ich lekko obniżoną formę, bo zdecydowanie nie był to ten najwyższy poziom, który mogłem zobaczyć choćby w Warszawie, a zespołowi brakowało tego ostatniego biegu, który zostawiłby po zespole jeszcze lepsze wrażenie. Widać jednak, że pisane im jest największa czcionka na plakacie i moim zdaniem, kolejna ich wizyta na Open’erze będzie już tą headlinerską. Róbcie screeny.
Foo Fighters – 3.07.2024r.
Mimo największych starań i ambicji, Maneskin nie mają teraz możliwości dorównać występującym po nich Foo Fighters, którzy w tym sezonie są największym dostępnym rockowym headlinerem, dlatego ich booking od początku cieszył najbardziej. Prawie dwie i pół godziny grania, 22 utwory, przekrojowa setlista, jedynie z pominięciem debiutu, i będący w świetnym humorze tego wieczoru Dave Grohl. To wszystko sprawiło, że Foo Fighters nie zostawili zbyt dużo pola do polemiki. To jest Headliner przez wielkie H. Rockowa moc, odpowiednie zarządzanie napięciem i emocjami, zabawa z publicznością i totalny luz zmiksowany z doświadczeniem. Tego właśnie oczekuje się od głównej rockowej gwiazdy dnia. Zaczęli mocno, bo od “All My Life”, “No Son of Mine” z wplecionymi riffami “Paranoid” i “Enter Sandman” oraz “The Pretender”. Później takie hity jak “Walk”, “Times Like These” zadedykowane Morello oraz “Breakout” czy też wyczekiwane przez wielu zagrane tym razem w spokojniejszej wersji “My Hero” czy klasyczne już “Learn To Fly”. Świetnie wypadły kawałki z ostatniego albumu i aż nawet szkoda, że pojawiły się tylko trzy z zagranym pod koniec koncertu rozbudowanym “The Teacher” na czele. Na wyróżnienie zasługuje na pewno też wykonane dla Taylora “Aurora”, czyli moment, który mógł złamać nawet najtwardsze serce. I nie ostatni tego dnia. Końcówka to już kolejne klasyki w postaci “Best of You” i być może największego festiwalowego hitu, czyli “Everlong”.
Był to zdecydowanie najdłuższy koncert tej edycji i na pewno też dłuższy niż ten z 2017 roku, również na Open’erze. I być może warto już nieco skracać te sety. Wiemy oczywiście, że co Dave nie dośpiewa, to wykrzyczy, ale przy tym koncercie wydaje się, że różnica ta zaczyna się robić być może za duża, w szczególności w końcówce koncertu. Lekkie skrócenie występu może pozwoliłoby wrzucić w całość jeszcze trochę więcej energii. Ale piszę to tylko w trosce o kolejne występy w Polsce Foos. bo koniec końców FF z pewnością dowieźli headlinerski temat.
Tom Morello – 3.07.2024r.
Ostatnim koncertem tego dnia był dla mnie przewijający się już wcześniej przy innych artystach, Tom Morello. Szczerze mówiąc nie wiedziałem czego dokładnie oczekiwać po tym koncercie, oprócz solidnej dawki riffów, z czego przecież słynie gitarzysta. I dokładnie to Morello chciał nam pokazać grając prawie wszystkie napisane przez siebie zagrywki, niemalże bawiąc się z nami w riffowe bingo. W pewnym momencie dostaliśmy nawet medley sześciu utworów RATM, oczywiście skupiając się na gitarowych dźwiękach. Sam koncert był chyba najlepszą okazją dla publiczności do poskakania i pozostawienia ostatnich pokładów energii. Morello był wspierany wokalnie przez gitarzystę swojego zespołu, który przejął mikrofon m.in. w zadedykowanym Chrisowi Cornellowi “Like a Stone” dając nam kolejne już tego dnia powody do wzruszania. A czasem śpiewanie Tom zostawiał samej publiczności, tak jak w “Killing in The Name”. Występ na pewno z tych udanych, a sam Morello w takim wydaniu wydaje się wręcz festiwalowym pewniakiem.
Sił na więcej nie starczyło przez obecność na The Smashing Pumpkins w Gliwicach dzień wcześniej, o czym przeczytacie w jednej z relacji na naszej stronie.
L’Imperatrice – 4.07.2024r.
Drugi dzień był pod znakiem powracającej do Gdyni Dua Lipy, ale zanim Brytyjka pojawiła się na scenie my dostaliśmy jeszcze dużo dobrego. Całość zaczęła się dla mnie od koncertu Zalewskiego na Main Stage. Umiejętności sceniczne Krzysztofa są znane większości bywalców polskich festiwali, więc nie ma co się dziwić, że Zalef zagrał solidny koncert, a takie utwory jak “Jaśniej”, “Polsko”, “Początek” czy zagrane z Darią Zawiałow “Miłość Miłość” dobrze nastroiły na resztę dnia.
Pierwsze magiczne chwile pojawiły się na Alter Stage, gdzie występował posiadacz najlepszego głosu na festiwalu, Benjamin Clementine. Brytyjski muzyk słynie ze swojego ciepłego, ale jednocześnie potężnego wokalu. O jego prawdziwej mocy przekonałem się dopiero słysząc go na żywo. A to wszystko obudowane intrygującymi, awangardowymi dźwiękami z poetycką nutą. Bardzo się cieszę, że mogłem go w końcu usłyszeć na żywo i osobiście przekonać się o jego wyjątkowości Jednym z momentów tego festiwalu na pewno było wyśpiewane przez Benjamina “Am sending my Kondolecja” z wplecionym polskim słowem. I dobrze, że dostaliśmy między utworami chociaż fragment “London”.
L’Imperatrice odkryłem dopiero dzięki ogłoszeniu ich na Open’erze i był to jeden z wyczekiwanych przeze mnie zespołów. Niestety przed koncertem popsuła nam się pogoda i z nieba zaczął padać deszcz. Warto natomiast podkreślić, że były to jedyne opady podczas całego festiwalu. Niestety wpłynęło to na wypełnienie Alter Stage, w którym spora część ludzi chciała się po prostu schować przez co miejsca do tańczenia nie było tak łatwo zdobyć, a przecież sama muzyka L’Imperatrice jest wręcz do tego stworzona. Francuzi, z zaskakująco rozbudowaną oprawą z dodatkowymi światłami i elementami kojarzącymi się z dyskotekową kulą, postanowili stworzyć nam w namiocie przestrzeń do zabawy. I ten dyskotekowy klimat unosił się w powietrzu, prowadzony przez bujający bas, taneczny vibe i przyjemny głos Flore Benguigui serwującej nam kolejne dobrze skrojone popowe melodie. Szkoda, że pogoda trochę namieszała i jeszcze większa szkoda, że niestety przed końcem trzeba było uciekać na Dua Lipę.
Dua Lipa – 4.07.2024r.
Jeśli Foo Fighters można było określić mianem największego rockowego headlinera to Dua Lipa jest odpowiedniczką Foos w kategorii pop. Podejrzewam, że chciał ją każdy festiwal i na szczęście padło też na Open’era, chociaż wszyscy mamy w pamięci co działo się dwa lata temu, kiedy to ewakuacja festiwalu nie pozwoliła Brytyjce wystąpić na polskiej scenie. Wrócimy silniejsi – tak często powtarzamy po porażkach. W tym przypadku Dua wróciła z trochę rozczarowującym albumem, z jedynie dobrymi kilkoma singlami, ale też większym doświadczeniem, dzięki czemu być może dostaliśmy jeszcze lepszą wersję Dua Lipy niż ta, która miała wystąpić wcześniej. I na pewno nie rozczarowała.
Koncert Dua Lipy to była kwintesencja popowego show największej gwiazdy festiwalu. Headlinerka, pop, show, zabawa, przyjemność. Są to podpowiedzi do odgadnięcia hasła “Dua Lipa”. Rozrywka w pełnej krasie z Duą na pierwszym planie, chociaż nieustannie otoczoną tancerzami, którzy wspierali ją na scenie. Sama artystka nie migała się od tańca przez całą długość koncertu, co przy jednoczesnym śpiewaniu, nie było łatwym zadaniem. Sama Brytyjka uśmiechnięta, w dobrym humorze i wdzięczna za kolejną możliwość wystąpienia, o czym sama mówiła wspominając ten nieszczęsny 2022 rok. A do tego rozbudowana sceneria, na której znalazło się jeszcze miejsce dla całego zespołu i na chórki, co na pewno dodawało naturalności w tym występie. Półtorej godziny wypełnionej praktycznie samymi popowymi przebojami takimi jak “Levitating”, “Love Again” czy “Be The One”. Aż szkoda, że zostało jeszcze parę niezagranych utworów z “Future Nostalgia”. Tak powinny wyglądać koncerty gwiazd, które chcą dać nam najwyższej jakości rozrywkę.
Niestety później przyszedł czas na pierwsze rozczarowania. Najpierw Kiwanuka sprawiał wrażenie artysty bez pomysłu, który jest w okresie przejściowym swojej kariery i nie jest też w najwyższej formie. Nie był to zły koncert, jednak widząc go już trzeci raz, miałem wrażenie, że stać go na więcej emocji na scenie. Po nim Main Stage zamykali Disclosure, którym na tej trasie zdarzało się już występować jako “live act”, co mogło rodzić nadzieję na coś więcej na tym koncercie, jednak na Open’erze dostaliśmy jedynie dj set, który dla mnie był jednym z tych totalnie bez historii i bez polotu. A, że da się zrobić to w ciekawy i interesujący słuchacza sposób pokazała Zamilska, która muzykę elektroniczną ubiera w mroczniejsze barwy.
Slowdive – 5.07.2024r.
Dzień trzeci był mieszanką rapu, którego fani na Mainie mogli tego dnia podziwiać Ice Spice, 21 Savage i Doje Cat, oraz koktajlem alternatywnych dźwięków wpuszczonych do Tent Stage, który stał się dla mnie piątkowym domem, otrzymując tam jedne z najlepszych koncertów tej edycji.
Najpierw upewniłem się jeszcze na Ice Spice, że współczesny, amerykański rap nie jest raczej dla mnie, chociaż Doja Cat dalej była dla mnie pozycją obowiązkową tego dnia, i zacząłem swoją namiotową przygodę od występu Samphy, który łączy w swojej muzyce elektronikę, neosoul czy R&B dając nam przyjemną, eklektyczną dawkę dźwięków. Sampha obudowany resztą zespołu z podestu ponad nimi na pewno nie był tam, aby górować nad resztą, a raczej aby dyrygować tą sprawną grupą. Bo jakże skutecznie oni grali! Sampha widocznie rozpędzał się z utworu na utwór i aż szkoda, że po kończącym “Blood On Me” nie dostaliśmy jeszcze kolejnych kilku kawałków. Ale może czasem lepiej zostać z lekkim niedosytem? Z pewnością jeden z lepszych koncertów tej edycji.
Kolejni w Tencie byli shoegaze’owcy ze Slowdive, którzy byli jednym z największych zaskoczeń w przypadku tegorocznych festiwalowych ogłoszeń. Rok temu grali na OFFie, a na początku stycznia Slowdive odwiedzili jeszcze Progresje, co już było niemałą niespodzianką. Natężenie shoegaze’u wzrosło w ostatnim roku i chyba dotarło do rejonów, które nie są aż tak pod nich skrojone. Slowdive na OFFie to było wielkie wydarzenie. Czuć było wszędzie, że są tam najważniejsi i wszyscy pragną ich posłuchać. Do tego duża scena po zmroku i przegonione chmury, nadawały dodatkowego klimatu. Tutaj nie było tego już czuć, a sam zespół jakby nie mógł w stu procentach wejść w sam koncert. Rozpędzali się i rozpędzali, ale nie mogli do końca wrzucić kolejnych biegów. Zespół, podobnie jak w przypadku Kiwanuki, zagrał poprawnie, ale nie było to dla mnie występ, który mógłby ze mną zrobić coś więcej. Nie wiem czy rozczarowanie to dobre słowo, ale na pewno nie będę wspominać tego występu myśląc o Openerze 2024.
Doja Cat – 5.07.2024r.
Występ Dojy Cat miał być dla mnie ciekawostką i możliwością wejścia do obcego dla mnie świata obecnie największych w kategorii współczesnego rapu. Sam booking z pewnością nie był zaskoczeniem. Ponad 50 milionów słuchaczy na Spotify i kilka numerów z miliardem wyświetleń na tej platformie, status headlinerki na innych festiwalach, m.in. Roskilde czy Rock in Rio Lisboa oraz szeroko komentowane wcześniejsze występy, np. na Coachelli, tylko to potwierdziły. Ktoś spyta czemu w ogóle idziesz na jej koncert, jeśli w ogóle nie słuchasz takiego rodzaju muzyki. Odpowiedź jest prosta – żeby wyrobić sobie zdanie na ten temat.
Sama Doja Cat emanuje pewnością siebie, a jej skąpy ubiór był tylko wskazówką, że Doja lubi przyciągać wzrok. To jak Amerykanka porusza się na scenie, od razu przejmując panowanie w królestwie Main Stage, to jak skupia na sobie uwagę i to z jaką mocą wyrzuca z siebie kolejne wersy na pewno muszą zrobić wrażenie. Zespół, oprawa, ruchomy pomost, ognie to wszystko nie było w stanie nawet przez chwilę walczyć z atencją generowaną przez raperkę, która cały czas była w centrum zdarzeń. Co różniło się od podejścia Dua Lipy, która przechodziła przez koncert jednak z większym skoordynowanym udziałem reszty załogi.
Dlatego doceniam wszystkie starania Dojy Cat na scenie, ale… utwierdziłem się, że nie jest to moja muzyka i moja wrażliwość, która może zmienić coś w moim koncertowym życiu. Na różnorodność na festiwalach nie ma co narzekać, tym bardziej, że można wyjść z koncertu headlinera i wejść do zupełnie innego świata.
AIR – 5.07.2024r.
A tym światem było księżycowe safari, do którego przenieśli nas Francuzi z AIR, którzy rok temu świętowali 25-lecie kultowego albumu “Moon Safari”. Na pewno było to jedno z największych zaskoczeń, a samego zespołu być może bardziej spodziewalibyśmy się na głównej scenie OFFa. Jednak patrząc na koncert AIR na Open’erze, nie miało to żadnego znaczenia.
Już pierwsze dźwięki basu w “La femme d’argent” sprawiły, że poczułem, że to może być TEN koncert, a kosmiczny odlot w “Sexy Boy” tylko to potwierdził. Elektroniczna, wysublimowana jazda z dream popową posypką. Każdy utwór z zagranego w całości debiutu zespołu wysyłał nas w przestrzeń pięknych dźwięków, otulał i dawał buziaka na dobranoc, po którym wcale nie chcieliśmy zasypiać, bo rzeczywistość już wydawała się jak najlepszy sen. Końcowa sekcja “Best of” zdecydowanie utrzymała poziom bajecznie odegranego “Moon Safari”. “Venus” zaczarowało, “Don’t Be Light” dodało jeszcze dynamiki, a kończące “Electronic Performers” zostawiło nas w błogim stanie.
A jakby muzyka nie była wystarczająca, to zespół przygotował oprawę, która jeszcze bardziej wciągała w świat AIR wypełniony kosmicznymi uniesieniami. Podświetlona bryła, w której zamknięci byli muzycy z ekranem znajdującym się za nimi stwarzał atmosferę jeszcze większego odrealnienia, co chyba najmocniej poczułem przy wciągającym “Venus”.
Muzyczna uczta dla najbardziej wymagających i prawdopodobnie najlepszy koncert tegorocznej edycji. Dla takich występów jeździ się na festiwale.
Zamykający tego dnia Main Stage, Sam Smith, mógł być uważany za wielu za nieformalnego co-headlinera piątku, tym bardziej patrząc na to jak dużą publiczność udało się zgromadzić pod sceną główną o tej godzinie. Sam koncert był podzielony na kilka zróżnicowanych muzycznie aktów. Występujący artyści zazwyczaj lubią pomieszać swoje różne oblicza, stąd często po kilku mocniejszych kawałkach, zazwyczaj przychodzi czas na balladę. Sam Smith postanowił inaczej, co początkowo trochę mnie zmyliło, przez co myślałem, że Anglik podchodzi do koncert zbyt zachowawczo. Pierwszy akt to same wyciskacze łez w postaci “Stay With Me” czy “I’m Not The Only One”. Drugi to już lekkie rozruszanie przy “Diamonds” czy “Dancing With a Stranger”. W kolejnym akcie zaczęliśmy dostawać już to bardziej rozrywkowe oblicze Sama w takich utworach jak “Promises” czy “Latch”, by zamknąć koncert kontrowersyjnym “Unholy”. Sam koncert, tak jak i setlista, z utworu na utwór coraz bardziej się nakręcał, co było też uwidocznione samymi przebraniami artysty, który w każdym kolejnym akcie zmieniał swój sceniczny wizerunek. Pomysł na koncert ciekawy, ale mój chłodny stosunek do muzyki Brytyjczyka chyba nie został ocieplony i dalej pozostaniemy dalekimi znajomymi. Dobrze było jednak móc zobaczyć tego dnia i Doje Cat i Sama Smitha, aby wiedzieć co do zaoferowania mają obecnie najgorętsze festiwalowe nazwy i mimo tego, że mój zachwyt pozostanie przy Samphie czy AIR, cieszę się, że doświadczyłem tej innej strony.
Masego – 6.07.2024r.
Podczas sobotniego dnia nie miałem już praktycznie żadnych wymagań dotyczących tego, co wydarzy się na zakończenie Open’era i podchodziłem do całości bez większych oczekiwań. Zacząłem od pierwszego spotkania z Kasią Lins, na którą polowałem od 2020 roku, kiedy wydała swój trzeci album “Moja wina”. W końcu się udało i wiem już, że to nie było ostatnie spotkanie. Nie mogłem też przepuścić okazji na kolejne wspólne bajlando z Tomkiem Makowieckim i przy okazji sprawdzić jak wyglądają koncerty na Flow Stage, które omijałem w poprzednich dniach ze względu na inne koncerty.
Obawiałem się trochę o koncert Masego, który został przeniesiony na Maina, po tym jak do line-upu wpadła Charli XCX. Bałem się, że trochę bardziej stonowana muzyka Masego zginie na największej ze scen Open’era. Na szczęście okazało się, że piękna pogoda, pełne słońce i chill, który często czuć na początku festiwalowego dnia weszły w symbiozę z muzyką artysty urodzonego na Jamajce. Bardzo przyjemnie spędzony czas pod Mainem, który został przedłużony przez Loyle Carnera, który swoim hip-hopem napędzanym jazzującym bandem wprowadził jeszcze więcej pozytywnego vibe’u na terenie fesitwalu. Loyle zgrabnie poruszał się między kolejnymi wypowiedzianymi wersami, czując na swoich barkach każde wypowiedziane słowo, a interakcją z publicznością, która szybko weszła w świat Carnera, który w tamtym momencie wydawał się najmilszym facetem na świecie.
Warto wspomnieć jeszcze o Taco Hemingwayu, który zastąpił chorą Tyle i stworzył sobie w Gdyni kilka pobocznych misji, występując gościnnie na każdym z poprzednich dni, będąc pierwszym artystą, który wystąpił każdego dnia, jednocześnie pobijając rekord występów na Main Stage Open’era tworząc przy tym historię festiwalu.
Charli XCX – 6.07.2024r.
Ale przyszedł też w końcu czas na trochę (lub dużo) szaleństwa i koncert Charli XCX. Najlepsza impreza tej edycji i patrząc na liczbę osób, które znajdowały się w Tencie, jeszcze przed rozpoczęciem koncertu, prawdopodobnie też najbardziej wyczekiwana. Setlista zdominowana przez album “Brat”, ze specjalną oprawą świetlną, przez którą Charli nie znalazła się na rozpisce sceny głównej i sama Charli, która pojawiła się na scenie, aby dać nam możliwość na pełne szaleństwo, co ludzie wykorzystali w stu procentach. Artystka ma pomysł na siebie, swoją muzykę oraz koncerty i z pewnością to widać. Tym bardziej jeśli przypomnimy sobie jej wcześniejszy występ na Open’erze w 2017 roku, który moim zdaniem niczym się nie wyróżniał. Osamotniona na scenie Charli chętnie zapraszała do siebie operatora kamery, dzięki czemu mogliśmy też mocniej poczuć jej obecność na telebimach, a marsz wokalistki w stronę kamerzysty i pchnięcie kamery w stronę publiczności w kluczowym momencie, jeszcze mocniejszego niż studyjnie, “Von dutch” zostanie jednym z moich obrazów tego występu. Naprawdę nie sądziłem, że Charli XCX może wykrzesać z ludzi aż tyle pokładów energii.
Część ludzi na festiwalach potrafi włączyć pewnego rodzaju reset. Słuchasz nastrojowej muzyki, po czym od razu odpalasz wrotki na kolejnym, by znowu wrócić do wyciskacza łez. I najczęściej bez problemu mi się to udaje, tak jak np. podczas poprzedniego OFF Festivalu płakałem razem z Tamino, by za chwilę zatracić się w bezwstydnych dźwiękach Confidence Man. Niestety tranzycja w drugim kierunku podczas Opka nie poszła najlepiej.
Hozier – 6.07.2024r.
Hozier nie był pierwszym wyborem na headlinera i choć z pewnością wielu fanów Irlandczyka ucieszyła się z tego ogłoszenia, pozostali zastanawiali się czy największa scena Open’era po 22 godzinie będzie odpowiednim miejscem na wrażliwość i emocje, które kojarzą się z muzyką Hoziera. Dlatego jeśli kompozycje Irlandczyka nie znajdą szybko klucza do serca słuchacza, to może się to skończyć niepowodzeniem, właśnie przez warunki dookoła. Będąc dodatkowo naładowanym pod sam korek szaleństwem i energią po koncercie Charli XCX, nie potrafiłem od razu wejść do spokojniejszego i folkowego świata Hoziera. Do porzucenia poczucia rozczarowania potrzebowałem ponad połowy seta i dopiero “Work Song”, “De Selby (Part 2)” czy “Too sweet” pozwoliły mi nieco zmienić zdanie, chociaż dalej nie jestem w stanie powiedzieć, że jestem w pełni zadowolony z tego koncertu. Koncert dla mnie był poprawny, i oczywiście nie liczyłem na dosłowne fajerwerki jak przy okazji np. Dua Lipy, ale miałem nadzieję, że Hozier szybciej i mocniej wciągnie mnie do swojej muzycznej rzeczywistości. Widziałem natomiast ludzi w stu procentach pochłoniętych tym koncertem i wiele przychylnych opinii. Ja jednak chyba muszę spotkać się na drugą rundę, ale w zupełnie innych warunkach i na innych zasadach. Na pewno nie skreślam jeszcze tej znajomości.
Po zmaganiach z Hozierem czas było kończyć powoli festiwal w bardziej rozrywkowym klimacie. Najpierw przyszła pora na występ Two Feet, którego muzyka była mi już wcześniej znana, jednak nie potrafiła mnie do siebie przekonać. Jego występ okazał się jednak dużo ciekawszy, muzyka nabrała więcej głębi z gitarowymi zagrywkami prowadzącymi nas przez kolejne utwory. I tak doszliśmy do zamknięcia Main Stage przez Skrillexa, którego zmiana kierunku artystycznego w ostatnich latach zdecydowanie wyszła mu, w moim mniemaniu, na plus, jednak dalej nie potrafił mnie mocniej przekonać do siebie i sam koncert raczej był już dla mnie gasnącym płomieniem, również przez wzrastające zmęczenie ostatnimi, intensywnymi czterema dniami. Tutaj zdecydowanie lepiej sprawdził by się Fred Again, co czuć było zresztą przy fragmentach “Marea (we’ve lost dancing)” czy “Rumble”. I mam nadzieję, że doczekamy się Freda w Gdyni. I tym życzeniem zakończmy relację z ostatniego dnia i przejdźmy do podsumowania.
Tegoroczna wizyta na Open’erze, choć w zeszłym roku byłem na dwóch dniach festiwalu, była dla mnie powrotem do obecności na całym Opku po sześciu latach. Mimo, że wiele się zmieniło, zarówno w moim życiu, muzycznych upodobaniach i prawdopodobnie też w kierunku, w którym zmierza Open’er, to dalej czuję, że jest to miejsce dla mnie. Udało mi się zobaczyć prawie trzydziestu artystów, wśród których znalazło się miejsce na ponowne spotkania, zarówno te bardzo udane z kapitalnymi Foo Fighters czy aspirującymi do bycia największymi Maneskin, jak i te trochę mniej satysfakcjonujące w postaci koncertów Slowdive oraz Kiwanuki. Dua Lipa pokazała jak stworzyć headlinerskie show, a Tom Morello jak powinna wyglądać celebracja rocka.
Udało się poczuć trochę magii przy najlepszych w tym roku AIR oraz dzięki posiadaczowi najpiękniejszego wokalu, czyli Benajminie Clementine. Mogliśmy się wytańczyć przy L’Impératrice i wyszaleć na koncercie Charli XCX. Pozytywnie zaskoczyli eklektyczny Sampha i wyluzowany Loyle Carner, a spróbować nowych rzeczy pozwolili Doja Cat czy Sam Smith.
Festiwalowy misz-masz, który mogę ocenić tylko pozytywnie. I doceńmy jeszcze na koniec, że pogoda w tym roku jak najbardziej nam dopisała.
Open’er ma się dobrze i wydaje mi się, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
Autor: Grzegorz Słoka