Slowdive – Warszawa 2024 – relacja

slowdive warszawa progresja 2024

Slowdive – 27.01.2024r. Warszawa, Progresja

Polacy kochają shoegaze, Polacy kochają Slowdive. Taki wniosek można wysnuć nie tylko po szybkim ogłoszeniu kolejnego koncertu legendy tego gatunku w naszym kraju – od ostatniego występu Slowdive na OFF Festivalu minęło ledwie pół roku – ale i po jeszcze szybszym wyprzedaniu się warszawskiego występu grupy z Reading. Okazja, by rozpłynąć się w gitarowych przestrzeniach Brytyjczyków, była tym lepsza, że w międzyczasie zespół wydał swój piąty i niezwykle udany krążek – „everything is alive”. Świetna forma muzyków na ostatnich koncertach i chęć usłyszenia premierowych kompozycji sprawiły, że w deszczową sobotę 27 stycznia warszawska Progresja wypełniła się po brzegi.

slowdive warszawa progresja 2024

A nim ekipa Neila Halstead’a punktualnie o 20 przejęła główną scenę warszawskiego klubu, gromadzącą się licznie polską publiczność przywitała dziarska grupa Pale Blue Eyes z Wielkiej Brytanii, jakby skrojona na miarę, by supportować zespół pokroju gwiazdy wieczoru. Przesiąknięta shoegaze’ową tradycją największych mistrzów i pełna popowej lekkości mieszanka gitarowego grania i charyzmy młodego i dynamicznego zespołu, idealnie sprawdziła się w roli smakowitej przystawki. Pozwoliła również na rozluźnienie atmosfery przed wejściem na scenę posągowych muzyków Slowdive, którzy rozpoczęli tak, jak zaczyna się ich najnowszy krążek – od elektronicznego wstępu w rozwijającym się i transowym „shanty”. Stojący na froncie, na ustalonych pozycjach, statyczni niczym krautrockowa formacja: rozmarzony Neil Halstead, oniryczna rusałka Rachel Goswell oraz testujący jak nisko można zawiesić pasek od gitary basista Nick Chaplin, mocno wzięli sobie do serca odegrane z głośników przed wejściem na scenę słowa ejtisowego hitu „Words don’t come easy” i bez zbędnych słów przeszli do tego, co robią najlepiej. A warszawski koncert okazał się prawdziwą kanonadą najważniejszych klasyków zespołu i przelotem po żelaznych punktach dyskografii Slowdive. I tak, już po chwili wybrzmiały dynamiczne „Star Roving” z triumfalnego studyjnego powrotu grupy z 2017 roku, którym przypieczętowali ugruntowane miejsce wśród najważniejszych alternatywnych zespołów oraz dla kontrastu ulotne „Catch the Breeze” z debiutu sprzed ponad 30 lat. Muzyka Slowdive pełna jest niuansów i dźwiękowych smaczków, które – nie ma co się oszukiwać – z powodu początkowych problemów z akustyką, nie od razu wybrzmiały z należytą mocą. Zamknięta atmosfera klubu ograniczyła z początku przestrzenność tych kompozycji, jednak muzycy wybrnęli z tej sytuacji obronną ręką, dając nieco bardziej delikatne i skupione show. Zestawiając warszawski koncert z zeszłorocznym występem na OFF Festivalu, gdzie gitarowa ściana dźwięku wręcz przygniatała od swojej mocy, można było odnieść wrażenie, że obcujemy z dwoma różnymi zespołami, o odmiennych siłach rażenia. W Warszawie muzycy postawił na klimat ulotności chwili i pozwolił wybrzmieć maestrii doskonale zgranego kolektywu. Wraz z kolejnymi klasycznymi utworami początkowe niedogodności znikały i przestawały mieć znaczenie, gdy członkowie grupy sięgali po kolejne kompozycje z uwielbianego i kultowego albumu „Souvlaki”. Takie kawałki jak „40 Days”, „Alison” czy kończące podstawową część koncertu najbardziej wyczekane „When the Sun Hits”, otulały klimatem rodem z bajecznego marzenia sennego i skutecznie zmiatały z planszy. 

Brytyjczycy ze Slowdive mają ten dar, że nawet ich premierowe pozycje potrafią wybrzmieć jak najdostojniejsze klasyki. Przypomnijmy, poprzednia płyta „Slowdive” z 2017 roku, wyczekana przez fanów i wydana po 22 latach przerwy, z miejsca zyskała status kultowej i tak też zaprezentowały się numery z tego krążka zagrane w Warszawie – przyjęte jak największy przebój, subtelne, acz wyraziste „Sugar fot the Pill” oraz transowe „Slomo”, gdzie zespół dał się ponieść w nieznane narastającej improwizacji. Podobnie ciepło przyjęte zostały utwory z najświeższej płyty w dorobku grupy – pulsujące „chained to a cloud”, minorowe i trochę powykręcane w wersji live „skin in the game” oraz przebojowe „kisses”, od którego emocje już tylko rosły. I choć wśród publiczności dało się wyczuć oczekiwanie i lekki zawód z powodu niezagrania instrumentalnego zakończenia ostatniej płyty – „the slab” – to dostaliśmy nie lada gratkę. Zespół wykonał bowiem po raz pierwszy na trasie cover utworu „Sleep” zespołu Eternal, w którym przed dołączeniem do Slowdive pogrywał gitarzysta Christian Savill.

slowdive warszawa progresja 2024

Całość zakończyła gęsta psychodeliczna mieszanka i popisowy numer muzyków na zamknięcie koncertu – rozimprowizowana wersja utworu „Golden Hair” Syda Barretta. Po wszystkim, choć trudno było zejść na ziemię, zespół jak gdyby nigdy nic zszedł bez słowa ze sceny, udowadniając swą stoicką postawę wobec marzycielskich i romantycznych dźwięków, które tworzą. Niczym przekuta nagle bańka, wraz z zapalonym w klubie światłem, fanów czekała szybka pobudka z gitarowego snu i prędki powrót do rzeczywistości. Zgromadzona licznie warszawska publiczność nie wyglądała jednak na zasmuconą tym stanem rzeczy, wręcz przeciwnie, choć chciało się więcej, niedosyt po tym małym festiwalu emocji był jakże potrzebnym balansem między jawą a snem. Co zaskakujące i ciekawe, na koncercie w Progresji gros publiczności stanowili przedstawiciele zdecydowanie młodszej części fanów, co wobec zespołu z takim stażem i miejscem w muzycznej historii, jest bardzo pozytywną i budującą obserwacją. 

Widziałem Slowdive w akcji dwa razy – w festiwalowej scenerii na świeżym powietrzu i gęstym, zapełnionym po brzegi klubie. Zarówno w Katowicach, jak i w Warszawie, mimo podobieństw w setliście, były to dwa, zupełnie inne koncerty, zdawać by się mogło dwa inne zespoły. Dynamika i nastrój obu tych występów różniły się na tyle, iż jestem gotowy stwierdzić, że grupa Neila Halstead’a w swoim trwaniu, pewnej umowności i zawieszeniu między wymiarami, jest zespołem nieprzewidywalnym. I choć dwukrotnie, w trakcie samych koncertów, żaden z nich nie powalił mnie na kolana i nie trafił od razu w sam środek tarczy, to ponownie w Warszawie, pozostawiony z pewnym uczuciem niedosytu, wciąż czuję się zanurzony w magii tej muzyki. Jak na tak, zdawałoby się, monotonny i stateczny kolektyw, Slowdive po raz kolejny skutecznie oczarowali mnie na tyle, bym po raz kolejny chciał przeżyć te emocje na nowo. 

Autor: Kuba Banaszewski

P.S. Okazja do tego pojawiła się szybciej niż byśmy się tego spodziewali – Slowdive wystąpi bowiem 5. lipca 2024 r. na Open’er Festivalu

 

 

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!