Damien Rice – Kraków 2023 – relacja

damien rice kraków ice 2023

Ogłoszenie polskiego koncertu Damien’a Rice’a przyszło znienacka. Nie dość, że irlandzki artysta rzadko i dość wybrednie raczy swoich fanów występami na żywo, to data krakowskiego koncertu pojawiła się w kalendarzu muzyka na długo po ogłoszeniu pierwszego od 2018 roku europejskiego tournée. Miał być to również długo wyczekiwany, pierwszy występ autora „O” w naszym kraju. Oczekiwania były więc spore, a i chętnych, by doświadczyć na żywo tej niezwykle klimatycznej muzyki nie brakowało. Ponadto Rice przybył nad Wisłę, by zakończyć koncertową podróż po Europie i z wielu względów ostatni występ na trasie i pierwsza wizyta Damiena w naszym kraju z pewnością zostanie zapamiętana jako wyjątkowe wydarzenie. Zarówno w pozytywnym sensie jako intymna, muzyczna uczta, pełna wysokiej klasy momentów uniesienia, jak i wątpliwej jakości zaskakujący performance słowno-muzyczny, który podobnie jak uderzające w serce słowa tekstów Rice’a, mogły wprawić w osłupienie niejednego fana twórczości irlandzkiego melancholika. 

Wokalista, którego nieodłącznym orężem jest gitara akustyczna i jeden z najbardziej wyjątkowych głosów na świecie, przybył do Krakowa w towarzystwie dwóch artystek – Litwinki Jany Jacuki oraz Hiszpanki Silvii Perez Cruz – które nie tylko towarzyszyły Rice’owi wokalnie, ale również zaprezentowały na scenie ułamek swojej twórczości. Prawdopodobnie nikt, dla kogo krakowski koncert był debiutem z muzyką Damiena Rice’a na żywo, nie spodziewał się w jaką stronę potoczy się krakowskie show, które mocno wykraczało poza typowe ramy koncertu. Ale po kolei, bo nim scenę – tylko na chwilę – samotnie przejął 49-letni Irlandczyk, swoim autorskim setem polską publiczność przywitała wspomniana już hiszpańska artystka. Nie mogę napisać więcej o jej krótkim występie, ponieważ wtorkowy wieczór świadomie rozpocząłem już od dania głównego i zniechęcony opiniami z poprzednich przystanków trasy rolę supportu oddałem dobiegającym z głośników głosom mistrzów Rice’a – Leonarda Cohena i Nick’a Drake’a. Z początku lekko żałowałem, iż nie dałem szansy na bliższe poznanie twórczości hiszpańskiej wokalistki, której zaufał główny artysta wieczoru, jednak już wkrótce przekonałem się, że na brak jej obecności na scenie nie mogliśmy narzekać, również w dalszej części koncertu. 

Narzekania – o których więcej za chwilę – na bok, bo sam początek zasadniczej części koncertu to nieopisana magia. Damien, który po krótkim wstępie niepozornie pojawił się na scenie, zaczarował mnie swoim głosem od pierwszej chwili i pierwszego wyśpiewanego słowa. Jego delikatny, absolutnie wyjątkowy głos, który wyróżnia go z grona tak wielu muzycznych wrażliwców, na żywo rezonował równie mocno, co przy nieskończonych wieczorach przy płytach „O” czy „My Favourite Faded Fantasy”. Rozpoczął od lekko od „Accidental Babies”, by zgrabnie przejść w ujmujące „Delicate” oraz „The Professor & la fille danse”. Już po chwili wybrzmiał tytułowy utwór ze wspomnianego albumu z 2014 roku oraz mój osobisty highlight wieczoru – wyjątkowe wykonanie „Volcano” – podczas którego zaintonowana przez Damiena wokaliza oraz płynące do krakowskiej publiki kolejne słowa refrenu wracały do artysty, tworząc jedyną w swoim rodzaju śpiewną mozaikę  i wywołującą dreszcze muzyczną rozmowę z fanami w postaci najbardziej klimatycznego „call and response” jakie słyszałem na żywo. Sam Rice, choć mocno wycofany i skrzętnie chowający się za swoimi piosenkami, zdawał się szczerze czerpać radość z tych chwil, wielokrotnie podkreślając ile lat czekał na swój sceniczny debiut nad Wisłą.

Akustyczne brzmienie muskanych strun gitary, aksamitny ton głosu Rice’a, wspaniała akustyka krakowskiego ICE Congress Centre oraz intymny, niemal odkryty i kompletnie obdarty z ozdobników klimat utworów irlandzkiego wokalisty sprawiły, że pierwsza część koncertu była cudownym zatrzymaniem ulotnego momentu w czasie, uchwyceniem jednocześnie lekkości muzyki i emocjonalnego ciężaru poruszających tekstów, w końcu też obiecującym początkiem muzycznej uczty, która mogłaby trwać i trwać. Artysta miał jednak inne plany na ten wieczór i już po zaledwie pół godziny spędzonej na scenie zaprosił na nią towarzyszące mu na trasie artystki. I tak rozpoczął się performance, bo trudno ich występ nazwać dalej koncertem, którego największym plusem było to, że chyba taka forma ekspresji i odkrywania nowych artystycznych terytoriów skłoniła Damiena do wyruszenia w trasę. Całość sprawiała jednak – być może słusznie – wrażenie niedokończonego projektu, wrzuconego gdzieś na ślepo między utwory, urwanego w pół słowa bez pomysłu i wyczucia miejsca i czasu. Bo o ile jeszcze monolog Jany Jacuki wyrecytowany na tle dźwięków gitary akustycznej potrafił poruszyć i skupić uwagę publiczności, to już kompletnie wyjęte z kontekstu improwizacje obu pań wywołać mogły już tylko konsternacje i zdziwienie. Cóż, może takie jest też zadanie sztuki, ale całość sprawiała wrażenie nieprzygotowanej do końca próby, odegranej przed blisko dwutysięczną publicznością, z której mam wrażenie większość – podobnie jak ja – zadawała sobie w duchu dyskretne pytanie „what the fuck”. I co ważne, ten słowno-muzyczny performance nie zdominował czasowo drugiej części wieczoru, jednak skutecznie wybił ją z obranego na samym początku rytmu, nadanego przez urzekające kompozycje Rice’a, co ulotniło gdzieś magię z takich perełek jak wyśpiewane przez Damiena oraz Cruz „9 Crimes”. Czegoś tutaj zabrakło i coś w połowie krakowskiego koncertu pękło, pozostawiając przede wszystkim wielki niedosyt świetnie zapowiadającej się uczty dla zmysłów. Nie pomogły nawet zmyślne zabawy z światłem przy „Astronaut”, gdzie więcej niż muzycznych emocji było scenicznych sztuczek, o które nigdy nie podejrzewałbym Rice’a. 

Na właściwe tory ten lekko wykolejony wagonik powrócił dzięki wiązance mocno wyczekiwanych, na szczęście już tylko muzycznych emocji, które przyniosły piękne wykonania utworów z debiutanckiego albumu artysty – kultowego „O” z 2002 roku. Wpierw czułą stronę poruszyło wykonane w udanym duecie z Silvią Perez Cruz „I Remember” oraz rozpoznane przez wszystkich od pierwszych dźwięków nieśmiertelne „Cannonball”, zagrane w poruszający sposób na krawędzi sceny, niemalże a cappela i bez prądu, przy ogłuszającej ciszy i skupieniu zebranej publiczności. W tym miejscu powróciła prawdziwa i szczera magia, która zostałaby już w pamięci do końca nadchodzących bisów, gdyby nie wrzucone między kameralne „Cheers Darlin’” a kończące wieczór „The Blower’s Daughter” najdziwniejsze „call and resposne”, jakie dane było mi usłyszeć/zobaczyć/doświadczyć na żywo, w postaci kolejnej dziwacznej improwizacji towarzyszek wieczoru. 

Piękny to był koncert i dziwny to był koncert. Zupełnie oderwany od oczekiwań i rzeczywistości, zarówno w tych przygniatających serce i rozrywających duszę momentach dominującego piękna, jak i w chwilach, gdzie trudno było odszyfrować intencję stojącą za kolejnymi pomysłami oddających się swojej wizji artystów. Koncert, zostawiający po wszystkim z wielkim uczuciem niedosytu i nadziei na więcej, kiedy to więcej nie nadchodzi. I znając twórczą wenę Damiena Rice’a i jego – mimo wszystko – widoczny i coraz większy opór przed występami na żywo, trudno zgadywać kiedy i czy w ogóle to „więcej” w przyszłości nadejdzie. A może właśnie o to chodziło, bo z pewnością trudno będzie ten wyjątkowy pod tak wieloma względami wieczór łatwo wyrzucić z pamięci.   

 

Autro: Kuba Banaszewski

Pełne omówienie koncertu:

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!