To musi być to miejsce – w ciągłym ruchu z Davidem Byrne’em

stop making sense

„I możesz pewnego dnia znaleźć się gdzieś na krańcu świata…
Możesz znaleźć się w line-upie festiwalu, gdzie nikt by się Ciebie nie spodziewał.
I możesz zapytać sam siebie: Cóż, jak ja się tu znalazłem?”


Tylko spójrzcie na te dłonie. Co on ma na sobie? Co to jest za garnitur? Czy to w ogóle ma sens? Takie samo pytanie mogliby zadawać sobie pierwsi świadkowie legendarnej trasy Talking Heads z 1984 roku, udokumentowanej wielkim (wielkim!) filmem „Stop Making Sense”, ale i wielu współczesnych bywalców Open’era, którego ostatnie, czwartkowe ogłoszenia, niejednego mogły wprawić w osłupienie i konsternację. Kim jest ten 70-latek? David Lynch alternatywy, Jarosław Gowin nowej fali? To temat z rodzaju „kto ma wiedzieć ten wie”, jednak TikTok zawrzał, a i u nas – w komentarzach – pojawiło się wiele znaków zapytania. Z przyjemnością spieszymy z tłumaczeniem, a bioderka już chodzą aż miło. Bo jeśli chcecie poczuć jak to jest, że muzyka z tak odległej przeszłości ciągle może brzmieć jak muzyka przyszłości i, że do alternatywnych dźwięków również można tańczyć jakby jutra miało nie być, włóżcie za duży garnitur i – prosimy was o jedno – nie stójcie w miejscu.

Bo David Byrne, a przecież cały czas to o nim mowa, jest synonimem nieustannego ruchu. W każdej artystycznej postaci. Wspomniane już „Stop Making Sense” nie bez powodu stało się dziełem ponadczasowym, mimo czterech dych na karku wciąż tak samo porywającym, pochłaniającym w każdy swój dźwięk i każdą swą sekundę. Dlaczego? Bo ciągle prze do przodu, a na czele tego muzycznego peletonu niezmordowanie pędzi Byrne. Czy to tańczący z lampą czy zatracony w neurotycznym tańco-biegu. Nic z tego filmu nie zdążyło, ba, nie miało szansy się zestarzeć, bo film i zawarta w nim muzyka, żyjące dziś własnym życiem, wciąż uciekają i wymykają się mijającym dekadom. Podobnie jak Talking Heads, zespół tak żywy, jak tylko możliwe na kapelę, która zamknęła swe podwoje w 1991 roku. A ostatnią regularną trasą, jaką zagrała to właśnie ta uwieczniona 40 lat temu na taśmie filmowej.

stop making sense byrne

O to, co tak naprawdę wyróżnia „Stop Making Sense” od wielu innych, nie mniej sławnych, produkcji tego typu, zapytaliśmy w tym roku gitarzystę Talking Heads – Jerry’ego Harrisona w wywiadzie dla KwP: „Reżyser Jonathan Demme uchwycił każdego członka zespołu jako postać z własną osobowością. Film jest bardziej osobisty i zorganizowany niż wiele innych produkcji tego typu. Jest w nim czas i przestrzeń, by przedstawić każdą osobę z zespołu i pokazać interakcje między nami. To była niesamowita zabawa”.

Show zaczyna się ikoniczną sceną, gdzie na scenę, wyłącznie z gitarą akustyczną i wybijającym rytm kaseciakiem, wkracza David Byrne, nerwowo wykonując ikoniczne „Psycho Killer”. Jednak w tym skrzętnie zaplanowanym występie nie ma mowy o stresie czy przypadku. Wszystko jest iluzją i wszystko jest tak bardzo szczere i prawdziwe – surowe, żywe i dynamiczne. Z każdą kolejną piosenką do wokalisty dołączają kolejni członkowie zespołu, udowadniając, że w pełnym składzie tkwi największa siła. I jak oni grają – jakby jutra miało nie być. Scena płonie („Who’s got a match?”), a muzyka płynie. I do tego ten cholerny, za duży garnitur, który niczym drzazga na zawsze zakorzenił się w historii występów na żywo, stając się tym samym ikonicznym symbolem filmu. Co z nim? Oddajmy głos samemu Byrne’owi: „Chciałem, żeby moja głowa wydawała się mniejsza, a najprostszym sposobem, by to osiągnąć, było sprawienie, żeby moje ciało było większe – ponieważ muzyka jest czymś bardzo fizycznym i często to ciało rozumie ją wcześniej niż głowa”. Bingo! Muzyka, rytm, czucie, zatracenie się w nich, wszystko to wyzwoliło neurotycznego i odosobnionego lidera, który od lat 90. z sukcesami kontynuuje karierę solową. I wydaje się, że nikomu w Polsce nie powinniśmy musieć go przedstawiać, ale nigdy nie jest za późno na tę przygodę. David Byrne wystąpił już bowiem po raz pierwszy w Polsce dawno temu, gdy rozpoczynał drogę (na pewno nie donikąd) na własną rękę.

14 października 1994 roku David Byrne zagrał w warszawskiej Sali Kongresowej. Koncert był częścią europejskiej trasy, promującej jego czwarty solowy album, podczas której artysta zagrał między innymi w Tallinnie czy Moskwie, miejscach, do których wcześniej nie mógł dotrzeć. Wśród nich znalazła się też Warszawa, gdzie ten szkocki Amerykanin dał koncert wyjątkowy. Byrne występował wtedy z niewielkim zespołem skupionym wokół akustycznego i perkusyjnego, znów mocno rytmicznego brzmienia. Jak czytamy we wspomnieniach Macieja Stempurskiego z Rzeczpospolitej: „Przyjazd Davida Byrne’a do Warszawy w 1994 roku był wydarzeniem. Do Sali Kongresowej ściągały tłumy, choć po prawdzie nikt za bardzo nie wiedział, czego się po koncercie spodziewać. Do tego czasu Byrne tak często zmieniał muzyczne oblicze i tak daleko odszedł od stylu Talking Heads, że to, co przedstawi w Warszawie, było prawdziwą zagadką. Gorąco zresztą dyskutowaną. Po latach sam repertuar koncertu umknął nieco z pamięci, ale też chyba nie on był najważniejszy. (…) W strzępach wspomnień pojawiają się tytuły bujającego całą salą „Burning Down The House” i wielokrotnie wywoływanego „Psycho Killer”…

Ale tak naprawdę tym, czego nie sposób zapomnieć z tego wieczoru (…) było niesamowite, oparte niemal wyłącznie na rytmie, brzmienie i klimat, który tworzyła ascetyczna scenografia i naturalnie psychodeliczny głos samego Byrne’a. I może jeszcze to, że przez cały czas publiczność rytmicznie falowała i z rozpalonymi twarzami nagradzała każdy utwór euforyczną wrzawą. Nikt nie wyszedł rozczarowany”.

Od początku kariery Byrne fascynował się ruchem jako formą ekspresji i konsekwentnie unikał szufladek. Gdy wszyscy, w tym sami Talking Heads, eksplorowali punkowe brzmienia, on nie bał się zerkać w kierunku funku. Gdy post-punk, którego Byrne i jego kapela są jednymi z ojców założycieli, szalał w najlepsze w latach 80., on czerpał garściami z afrobeatu i elektroniki. Wszystko falowało, rwało się do tańca. I nie chodzi tu o taniec w klasycznym sensie, lecz o fizyczną odpowiedź na muzykę – o coś, co sam Byrne określał jako „rytuał w czasach bez rytuałów”. Jego późniejsze projekty, takie jak „American Utopia” z 2018 roku czy ostatni album „Who Is the Sky?” z tego roku, dopełniają tę ideę, pokazując, że scena może być jej przedłużeniem, a koncert, czymś więcej niż po prostu widowiskiem, jakich wiele. Tak było też na kolejnych koncertach muzyka w Polsce – w 2009 roku w warszawskiej Stodole i 2018 roku na Open’erze, gdzie dał show, które wciąż jest pamiętane po latach, jako jeden z najbardziej wyjątkowych i bezkompromisowych występów w historii festiwalu. Podnoszący do góry rangę samej imprezy, a nie odwrotnie. „Koncert Davida Byrne’a to wielki triumf jego kreatywności, przy której bledną nowoczesne technologie i rozbuchane kosmiczne produkcje” – mogliśmy przeczytać w relacjach sprzed siedmiu lat.

Teraz czas na powtórkę i chwała za to organizatorom. Bo z nowym tournée, dziś 73-letni Byrne dalej eksploruje to, czym może być doświadczanie muzyki na żywo. Słowem – nadal nie stoi w miejscu.
A więc gdy zapytacie czy warto – znacie już odpowiedź. To ogłoszenie to okazja iście „once in a lifetime”.

Autor: Kuba Banaszewski

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!