Stage diving, czyli dlaczego wszyscy potrzebujemy bliskości

stage diving

Któż z nas nie marzył kiedyś, by stanąć ze swoim idolem twarzą w twarz? Najlepiej w jego naturalnym środowisku i koncertowym szale. Ciekawym jest fakt, iż działa to często w dwie strony. Wykonawcy niejednokrotnie decydują się na krok dalej, by poczuć bezpośrednią więź z publicznością, oddać się chwili i podkreślić intensywność występu. Dla wielu muzyków to moment całkowitego zespolenia z widownią, wyrażenie euforii oraz przełamanie tradycyjnej bariery między sceną a fanami.

Stage diving to coś więcej niż tylko widowiskowy gest – to zjawisko zakorzenione w ludzkiej psychice. Może wynikać z potrzeby kontaktu z publicznością, poszukiwania adrenaliny, poddania się zbiorowej euforii lub chęci zaznaczenia swojej obecności i dominacji. Każdy artysta ma swoją motywację, ale jedno jest pewne – to doświadczenie, które łączy muzykę, emocje i psychologię w jedno intensywne przeżycie. Ostatnie polskie koncerty Lenny’ego Kravitza, który podczas „Let Love Rule” beztrosko przemierzał wypełnioną fanami płytę areny oraz Skunk Anansie ze śpiewającą w tłumie Skin, podsyciło w nas iskrę bliższego poznania tego zjawiska od podszewki.

Muzyka na żywo to nie tylko płynące ze sceny dźwięki, ale również energia, żywe emocje i interakcja, wszystko to, co odróżnia koncerty od doświadczania muzyki podczas słuchania jej z przeróżnych nośników. Wielu artystów często decyduje się na przekroczenie kolejnej granicy i symbolicznego (i dosłownego) przeskoczenia oddzielającej fanów od zespołu barierki pod sceną. Podczas gdy my-fani chłoniemy każdą chwilę beztroskiej zabawy, niektórzy artyści również chcą poddać się chwili i przeżyć coś więcej niż tylko kolejny koncert na trasie.

Najczęściej liderzy i wokaliści, ale nieraz też inni członkowie zespołów, ruszają w tłum swoich wielbicieli – jedni wchodzą pokojowo, jednocząc się ze zgromadzonymi pod sceną fanami, inni dają się ponieść i rzucają się w ramiona swoich miłośników w triumfalnym skoku. To swoisty akt zaufania, ale też sposób na podkreślenie bezpośredniego kontaktu muzyków ze słuchaczami.
Gdy artysta wykonuje stage diving – czyli skok ze sceny w tłum fanów, jedno z najbardziej spektakularnych i emocjonujących koncertowych zjawisk – tłum reaguje niemal instynktownie, fani unoszą muzyka nad głowami, tocząc nieraz własną walkę o przetrwanie. Gdy muzycy ruszają w tłum bardziej spokojnie i z gracją, również poddają próbie zaufanie wobec swoich wyznawców. Każdy chce dotknąć, uszczknąć choć kawałek boskiej chwały swojego idola, który tu i teraz przechadza się na wyciągnięcie ręki wśród nas – zwykłych śmiertelników, którzy płacimy, by zobaczyć koncert ulubionej kapeli. A tu dostajemy coś więcej.

To bez wątpienia intensywne przeżycie zarówno dla muzyka, jak i dla publiczności, często połączone z krzykami, wspólnym śpiewem i euforią. Spontaniczność, której często pozbawione są dopracowane w najmniejszym szczególe występy na żywo, nabiera nowego znaczenia i po zakończeniu show nie pamiętamy nic innego, choćbyśmy widzieli gwiazdora, który stoi tuż przed nami przez ekran telefonu. To kolejny paradoks, ale zrozumiały w erze telefonów, które są swoistym przedłużeniem naszych zmysłów.

Stage diving i pochodne jemu koncertowe praktyki to wyraz artystycznej ekstazy, moment, w którym muzyk oddaje się atmosferze koncertu i szuka maksymalnej bliskości z publicznością. Jakie mogą być tego podstawy? Z psychologicznego punktu widzenia wynikać może to przede wszystkim ze zwykłej, ludzkiej i przyziemnej potrzeby więzi, doświadczenia performatywnej ekstazy oraz adrenaliny i ryzyka. Ludzie są istotami społecznymi, a artyści – mimo swojej wyjątkowej pozycji – także pragną autentycznego kontaktu z innymi, czyli nami. Teoria przywiązania sugeruje, że bliskość i akceptacja ze strony grupy są fundamentalnymi potrzebami człowieka. Stage diving jest więc symbolicznym aktem, który pozwala artyście poczuć się częścią tłumu, zamiast być tylko jego obiektem podziwu.

Psycholog Mihály Csíkszentmihályi opisał stan „flow”, czyli stan pełnego zaangażowania w działanie, w którym człowiek odczuwa intensywną satysfakcję i zatraca poczucie czasu. Artyści często osiągają ten stan podczas koncertów, a skok w tłum może być manifestacją skrajnego uniesienia emocjonalnego i pragnienia przedłużenia tego stanu. Z kolei według filozofa Richarda Schechnera, autora teorii performansu, performance sceniczny może przypominać rytuał – zaś akt stage divingu to moment przejścia, w którym artysta symbolicznie przekracza granice między sceną (sferą sacrum) a tłumem (sferą profanum). Czyli boska istota i obiekt uwielbienia również potrzebuje tego, czego pragniemy my.

Ponadto, psychologia społeczna wskazuje na zjawisko deindywidualizacji, które może występować w tłumach koncertowych pełnych fanów. Gdy ludzie są częścią wielkiej grupy o wspólnym celu i emocjach, ich indywidualna tożsamość rozmywa się, zaś wspólnie przeżywane emocje się potęgują. Artyści, szczególnie w momentach kulminacyjnych koncertu, mogą poddać się tej zbiorowej euforii i instynktownie „zanurzyć się” w publiczności, co daje im poczucie całkowitego zespolenia ze swoimi fanami.

Dodatkowo, ci najbardziej charyzmatyczni liderzy budują tym samym swoją sceniczną potęgę poprzez szaleńcze akty, które potwierdzają ich autorytet i kontrolę nad wydarzeniem. To działanie na granicy ryzyka – artysta zdaje się na łaskę tłumu. Skoki w tłum rozemocjonowanych fanów mogą więc dostarczać intensywnego strzału adrenaliny, podobnie jak sporty ekstremalne. I choć bywają ryzykowne, nadal pozostaje jednym z najbardziej elektryzujących momentów występów na żywo.

A gdzie i kiedy to zjawisko się narodziło? Stage diving rodził się wraz z budowaniem kultury koncertowej, która rozkwitła, tak jak muzyka rockowa i popularna wystrzeliła i zmieniła muzyczny świat w latach 60. Przypomnijmy, że na samym początku, nawet te najbardziej hałaśliwe i gitarowe występy pionierów gatunku, odbywały się w klubach, ale i, często eleganckich i nieprzystosowanych do tego salach koncertowych, których historyczne ściany musiały znosić to dynamiczne rzępolenie. Rozkwit muzyki rockowej, który przenosił wykonawców na coraz większe obiekty, przyniósł też renesans najróżniejszych pomysłów i ekscesów, które miały urozmaicić występy coraz oryginalniejszych artystów.

Jednym z pierwszych zarejestrowanych przykładów stage divingu, na długo przed wynalezieniem tego słowa, miał miejsce podczas pierwszego holenderskiego koncertu The Rolling Stones w Kurhaus w Scheveningen 8 sierpnia 1964 roku. Jim Morrison, choć nie wykonywał klasycznego stage divingu, podczas koncertów The Doors, często wchodził w tłum, tworząc niemal hipnotyczny kontakt z publicznością. Za prawdziwego prekursora i popularyzatora tego zjawiska uważany jest jednak nie kto inny jak ojciec chrzestny punk rocka – Iggy Pop we własnej osobie.

Już w latach 70. podczas ekstremalnych i destrukcyjnych koncertów The Stooges wokalista skakał ze sceny w publiczność, co szybko stało się jego znakiem rozpoznawczym. Niejednokrotnie Pop lądował niezłapany przez nikogo pod sceną, samo okaleczał się resztkami rozbitych butelek i upojony, nie tylko muzycznymi emocjami, wpadał w szał, wchodząc w dyskurs z nierozumiejącymi tych rewolucyjnych zagrywek fanami. Początki nie zawsze są łatwe, ale legendą nie zostaje ten, kto nie ryzykuje.

Przez lata, wraz z rozwojem kolejnych gatunków i narodzinami coraz mocniejszych i bardziej ekstremalnych odłamów gitarowej muzyki, stage diving czy crowdsurfing stał się stałym elementem koncertów rockowych, punkowych czy metalowych. Jednak mało kto wie, że jednym z protoplastów innej, znanej do dziś, odmiany tego zjawiska był…Peter Gabriel.

Bo choć to Iggy Pop pierwszy miał skoczyć w tłum, Peter Gabriel wprowadził nową formę crowd surfingu – to były wokalista Genesis jako pierwszy zastosować miał leżenie na rękach fanów i bycie przenoszonym w tłumie, co stało się później klasycznym elementem koncertów rockowych.

To powolne przenoszenie na rękach fanów, miało swoje zalążki w grupowej terapii zaufania, w której uczestnicy muszą upaść do tyłu, wierząc, że zostaną złapani przez inną osobę. Ten element psychologicznego „zawierzenia” Gabriel przeniósł na scenę.
Na początku lat 80. Peter Gabriel wykonywał crowd surfing podczas utworu „Games Without Frontiers”, rzucając się w tłum w pozycji „na krzyż”, a następnie będąc przenoszonym przez publiczność. Tylną okładkę jego albumu Plays Live z 1983 roku, nagranego podczas trasy koncertowej w 1982 roku, zdobi zdjęcie przedstawiające ten moment. Gabriel tak wspominał narodziny tego pomysłu:

🗣: „Iggy Pop wcześniej skakał w tłum, ale nie leżał na rękach fanów i nie był niesiony przez publiczność. Pomysł zaczerpnąłem z gry terapeutycznej, w której trzeba było upaść do tyłu, ufając, że osoba stojąca za tobą złapie ciebie… Podczas plenerowego koncertu w Chicago byłem przenoszony przez tłum i wróciłem na scenę bez wszystkich ubrań – poza bielizną. Było w tym pewne ryzyko i część mnie modliła się, żebym dotarł z powrotem w jednym kawałku.”

Crowd surfing Gabriela był nowością w muzyce rozrywkowej, zwłaszcza w tej lżejszym jej wydaniu – zamiast agresywnego stage divingu w stylu punkowym, wokalista wprowadził element kontrolowanego, rytualnego unoszenia się na rękach tłumu, co później podchwyciło wielu wykonawców.

Wspomniani już Lenny Kravitz oraz Skin ze Skunk Anansie, a także wielu innych wykonawców udowodnili, że skok w tłum, w różnorakiej postaci, może stać się symbolem intensywności i prawdziwego, autentycznego kontaktu z fanami. Zjawisko to stało się domeną przede wszystkim koncertów rockowych. I tak w tłum skakali wielokrotnie m.in.: Henry Rollins podczas rytualnych koncertów Black Flag, Eddie Vedder, który w latach 90. nie wahał się zaryzykować własnego życia, skacząc w tłum ze scenicznych rusztować, czy Kurt Cobain, który agresywnie rzucał się w tłum, ale też wchodził w bezpośrednie interakcje z fanami, a nawet wdawał się w bójki z ochroniarzami, gdy ci brutalnie traktowali publiczność.

Szalony wokalista nowojorskiej kapeli Les Savy Fav Tim Harrington na ostatnim OFF Festivalu wyniósł stage diving na jeszcze inny poziom – nie tylko rzucił się w ramiona fanów, ale przekroczył kolejną granicę, hasając beztrosko z dala od sceny, aż zawędrował z mikrofonem do strefy gastro. I z ich koncertu pamiętam tylko to.
Długość kabla od mikrofonu testuje też za każdym razem Matt Berninger z The National, który podobnie jak Kravitz, wplątał wycieczki wśród publiczności w stały element show. Zdawało mu się nawet skakać po trybunach i balkonach sal całego świata, nie mówiąc już o terenach letnich festiwali.

Nasz ulubieniec Nick Cave również przekracza granice bliskości ze swoimi fanami, dosłownie kładąc się na nich, łapiąc za ręce, a nawet – jeszcze parę lat temu – zapraszając fanów do wspólnej zabawy na scenie razem z zespołem.
Stage diving nie jest jednak domeną wyłącznie muzyki gitarowej. O bezpośredni kontakt z fanami zabiegają, np.: Billie Eilish, której zdarza się wchodzić w tłum i dzielić z fanami bliskie chwile czy Travis Scott, który uczynił ze swoich koncertów pełne energii, chaotyczne widowiska, często kończącymi się jego skokami w tłum.

Crowd surfing po raz pierwszy pojawił się także w świecie muzyki klasycznej – w czerwcu 2014 roku podczas Bristol Proms jeden z widzów został usunięty przez innych uczestników koncertu Händlowskiego „Mesjasza” po tym, jak wziął zaproszenie dyrygenta do „klaskania i okrzyków” zbyt dosłownie, próbując wykonać dosłowny crowd-surfing.

Czy to koncert rockowy, metalowy czy też popowy, wszyscy łakniemy wzajemnej bliskości. Również sami artyści. I chociaż stage diving bywa efektowny i ekscytujący, nie jest pozbawiony ryzyka. W historii koncertów zdarzały się przypadki urazów, zarówno u muzyków, jak i widzów, które niestety nie kończyły się dobrze.

Nie zmienia to jednak faktu, że dla wielu artystów jest to nieodłączny element scenicznego show, a dla fanów – niepowtarzalna okazja do bycia częścią niezapomnianej chwili, którą pamiętać będą z pewnością do końca życia.

Autor: Kuba Banaszewski

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!