Twenty One Pilots w Atlas Arenie pokazali jak perfekcyjnie zaplanować koncert – relacja

Twenty One Pilots – Łódź, Atlas Arena (9.04.2025r.) org. Live Nation
Podczas tych ponad dwóch godzin koncertu Twenty One Pilots w Atlas Arenie, cały czas czułem jakbym był prowadzony według bardzo dobrze napisanego scenariusza, gdzie każda zmiana, każde przejście, każdy detal mają sens i po prostu wszystko tam się zgadzało.
Mieliśmy przecież znikającego i pojawiającego się na górze hali Tylera, a później też Josha. W połowie hali były dwie platformy, gdzie muzycy odegrali kilka kawałków, w tym też z Naurą czy może Laurą. Były też spacery wzdłuż barierek i płyty i ciągłe interakcje z fanami. Tutaj wszyscy byli jednością, a oficjalne połączenie Twenty One Pilots z fanami nastąpiło podczas efektownego końca, kiedy to muzycy byli w samym środku tłumu, dla wielu dosłownie na wyciągnięcie ręki. Naprawdę robi to wrażenie.
Plus te wszystkie ukłony do publiczności. Gra światłami z widzami, Koszulka Łódź Josha czy też zagrane pierwszy raz w historii “Doubt”. Czym my mogliśmy się odwdzięczyć? Między innymi wspaniałym odśpiewaniem “Leave the city” z zapalonymi latarkami.
Ale wróćmy na scenę, bo tu przecież było równie ciekawie. Zmieniająca się oprawa, efekty, pirotechnika z wystrzałami czy ciągle buchającym ogniem. Zresztą popatrzcie sami.
I w tym wszystkim była także muzyka, która wybrzmiała tu z pełną mocą. Zaczęli, jeszcze trochę schowani, trochę niedostępni, od łączącego kilka etapów ich kariery – „Overcompensate”. „Holding On to You” to pierwsza wycieczka Tylera do publiczności, „Vignette” okraszone keyborardową solówką na podłodze sceny i pierwsze ciarki przy ukochanym przez fanów „Car Radio” zakończone wspomnianą już teleportacją wokalisty na górną część hali. Wspomniałem o fanach? Chwilę później przy dźwiękach „Cut My Lip” mogliśmy zobaczyć wideo nagrane na godziny przed koncertem, gdzie główne rolę zostały obsadzone przez kolejkowiczów. Jeśli pytacie jak budować więzi z fandomem – to macie właśnie odpowiedź. Tyler nie rozstawał się przy tym z ukulele, które zostało jeszcze z nim przy spokojnym „The Craving” i przebojowym „Tear In My Heart”. „Backslide” to kolejne zabawy z publicznością, „Shy Away” to kolorowa i słodka przystawka przed nadchodzącym razem z „Heathens” mrokiem. Długie intro i rozpoczęcie utworu z klasycznym „Watch me” wykrzyczanym wspólnie z widzami. Pierwszoplanowy bas został z nami przy „Next Semester”, a outro utworu dało czas Joshowi na przejście na drugą scenę umieszczoną wśród publiczności. Kiedy część fanów skupiało się na perkusiście, pozostali śledzili wzrokiem przechadzającego się bocznymi korytarzami stworzonymi na płycie Tylerowi, który wykorzystał ten czas na dotarcie do swojej platformy, na której odegrane zostały „The Line” i „Mulberry Street”. Podczas tego drugiego wokalista zamienił się w dyrygenta kierującego orkiestrą wyposażoną w latarki, co tylko wzmagało już mocno zjednoczoną widownię. Zajęta zabawą publika nie zauważyła zniknięcia Josha, który śladem swojego kolegi z zespołu również postanowił odwiedzić trybuny Atlas Areny, aby wspólnie wrócić na scenę z zapaloną wcześniej pochodnią. Dalej wam mało wrażeń?
Wracamy na główną scenę, która w między czasie nabrała nowej, mrocznej oprawy z dużymi kominami fabryki i rozpalonym, dosłownie, ogniem na scenie. Wita nas basowy riff napędzający dynamiczne „Navigating”. Chwilowe rozluźnienie przy „Nico and the Niners” miało nas uspokoić i zahipnotyzować przed tym co miało za chwilę nastąpić. A kolejne „Heavydirtysoul” to przejażdżka najlepszą kolejką górską. Zmiany tempa z agresywnej rapowej zwrotki do popowego refrenu i przede wszystkim mostek okraszony ognistą oprawą, wybuchami i grą świateł. zdecydowanie najmocniejszy moment koncertu, a widok leżącego na scenie pośród kłębów dymu Tylera musiał zrobić wrażenie na dosłownie każdym. Zbudowaną już wspólnotę wzmacnialiśmy „My Blood”, a o poczucie wyjątkowości tego wieczora panowie zadbali grając po raz pierwszy w wersji znanej z demo „Doubt”. Po raz kolejny Twenty One Pilots udowodnili, że to fani, którzy tak domagali się tej wersji, pozostają w tym wszystkim najważniejsi. „Guns for Hands” i w szczególności „Lavish” to kolejna już porcja zabawy. A żaden koncert nie będzie tak dobry jak ten, na którym muzycy bawią się równie dobrze jak publiczność. A fani Twenty One Pilots nie przyjęli chyba żadnego utworu tak ciepło jak „Ride”, podczas którego działo się więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Pluszaki Pokemonowe rzucone na scenę, odśpiewane dla syna Tylera „sto lat” i w końcu odśpiewany końcowy refren z jedną z młodych fanek na drugiej scenie. Spokojne „Paladin Strait” z Joshem grającym na wyspie trzymanej przez publiczność zamykało główny set.
Przerwę na zejście muzyków i kolejną zmianę scenografii wykorzystała wspaniała łódzka publiczność rozświetlając Atlas Arenę latarkami i śpiewając fragmenty „Leave the city” i pokazując raz jeszcze swoje zjednoczenie. A mimo tak napchanego koncertu, muzycy dalej mieli jeszcze sporo do pokazania.
Bisy zaczęli od niesamowicie mocnego „Jumpsuti”, które pokazywało tę bardziej rockową i dynamiczną stronę TOP, która potrafi dzięki odpowiedniemu zaplanowaniu struktury utworu, bawić się z nami naszymi nastrojami, aby w końcu uderzyć z odpowiednio dużą siłą, co pokreśliła jeszcze przygotowana pirotechnika. „Midwest Indigo” rozluźniło mocno atmosferę, abyśmy płynnie mogli przejść w „Stressed Out” odegrane tutaj w nieco zmienionej wersji, jeszcze bardziej eklektycznej niż w oryginale, przez co utraciło to trochę ze swojej radiowej przebojowości, ale dodawało klimatu. Przed finałem, Tyler poprosił widzów zgromadzonych na środku, aby zrobili miejsce w kole, które było przygotowane na płycie Atlas Areny, dzięki czemu muzycy mogli odegrać kończące „Trees” dosłownie wśród publiczności, jakby jeszcze mało było tu zjednoczenia z fanami w łódzkiej hali. Takiego kontaktu i bliskości z widownią pozazdrośiłby pewnie każdy fanbase.
Twenty One Pilots tym koncertem pokazali. że znaleźli idealny balans między efektywnością, a intymnością, dając nam idealnie wyważony występ, po którym nic więcej nie potrzeba. No chyba, że kolejnego koncertu.
Autor: Grzegorz Słoka