Bob Dylan – typ niepokorny

Natchniony lekko spóźnionym seansem filmowego wycinka biografii Boba Dylana – „Kompletnie nieznany” – z lat 1961-1965, i porwany intensywną sekwencją słynnego koncertu na Newport Folk Festival, który – bez spoilerów – stanowi kulminacyjny moment, nie tylko filmu, co i początkowego etapu kariery Zimmermana, wróciłem pamięcią do chwili, kiedy sam słyszałem na żywo autora „Like a Rolling Stone”. Dotarła do mnie myśl, iż niewielu jest w historii muzyki artystów, którzy w tak bezkompromisowy sposób szliby przez swe twórcze życie. I których wciąż możemy podziwiać na scenie.
To, że Dylan szedł i idzie pod prąd, wbrew modom, czasom i oczekiwaniom, to truizm, wszyscy o tym wiedzą, na tym wszak stary Bob ukuł swój mit i legendę. Niesamowitym jest jednak to, że robi to od zawsze i ani nie myśli zmieniać zdania, nawet w siódmej dekadzie kariery. Wracając do wspomnianego występu w Newport, który bezpowrotnie zmienił bieg w historii muzyki popularnej, można tylko snuć domysły jak dziś wyglądałby muzyczny świat, gdyby Dylan nie postawił na swoim. Mógł przecież odpuścić, zagrać po prostu kolejny koncert tak jak chcieli tego organizatorzy imprezy, krzewiciele jedynej słusznej wersji historii. Bob jednak w trzech piosenkach zawarł nie tylko soczyste „fuck you” wymierzone w oczekiwania i pokładane w nim nadzieje, co ukonstytuował coś o wiele ważniejszego od swojej pozycji – walkę o artystyczną prawdę, która trwa do dziś.
W kolebce folkowej tradycji, której miał być największą nadzieją, gwiazdą i zbawicielem, artysta wywrócił swój świat, matecznik, ale i bieg historii do góry nogami. Nieprzypadkowo twórcy filmu z Timothym Chalametem z tej chwili uczynili swój wzniosły finał. To mógł być koniec kariery Dylana, który ryzykując uznanie swoich mistrzów, postawił wszystko na jedną kartę i – choć dziś brzmi to trywialnie – chwytając za inną, niż oczekiwałby tego jego świat – gitarę, dał znak do pokoleniowej zmiany warty. Parę minut również może zmienić bieg historii i tak było właśnie w tym przypadku.
To pewien koniec i początek w historii Dylana i tego, co dziś nazwać możemy historią rocka. Klasyczny gitarowy skład, jaki doskonale znamy do dziś, nie narodził się w Newport, jednak tam dostał nowe życie. Folk przestał być tylko folkiem, a rock and roll nie miał być już tylko muzyką dla rozhisteryzowanych nastolatków. Tymi zaledwie trzema, zagranymi elektrycznie utworami, Bob otworzył dużo więcej głów, niż tylko zgromadzonej tam wtedy, festiwalowej publice, która w pierwszej chwili nazwała go zdrajcą tego kim Dylan był i kogo wszyscy chcieli w nim widzieć.
20 lipca 1965 roku świat poznał przełomowy utwór „Like a Rolling Stone” – monumentalny, sześciominutowy singiel w dobie krótkich, prostych piosenek o miłości, które królowały na listach przebojów. Z miejsca podbił on serca słuchaczy, którzy nie słyszeli dotąd nic podobnego. Swoją legendę utwór zyskał zaledwie pięć dni później, gdy Dylan po raz pierwszy wykonał go na żywo we wspomnianym Newport. Takie to były czasy, że historia zadziać się mogła w tydzień, a przekaz jednego człowieka rozlać się mógł po twórczym świecie. I choć nie wszyscy wyznawcy w nowym wcieleniu „głosu pokolenia” początku lat 60. odnaleźli zaklętą w wietrze odpowiedź, miała ona trafić dokładnie tam gdzie powinna, a symboliczna połowa nowej dekady przyniosła wyśpiewaną przez barda oczekiwaną zmianę.
Beatlesi, Stonesi i cała brytyjska inwazja mogła być na ustach wszystkich, ale to Dylan rozdawał karty – już wcześniej był gwiazdą, dwudziestoparoletnią ikoną za życia, symbolem zmian, jednak teraz nieważne było, czy gra folk, czy rocka, czy jeszcze coś innego. Liczyła się wiadomość, którą utkał w porażających słowach „Like a Rolling Stone”, rezonujących w sercach słuchaczy do dziś. Wychodząc poza ramy swojej bajki, tak naprawdę nigdy nie zdradził towarzyszących mu ideałów, pozostał wierny sobie i zyskał jeszcze więcej. Te sześć minut otworzyły mu drogę tam, gdzie było nieznane, a całej reszcie popleczników i naśladowców wskazał kierunek, ile jest jeszcze do odkrycia.
Paul McCartney zasłuchiwał się w niej i przyznał: „Zdawała się trwać wieki i była po prostu piękna… Pokazał nam wszystkim, że można pójść jeszcze dalej”. Pół roku później Beatlesi wydali „Rubber Soul”, pierwszą ze swoich rewolucyjnych płyt. Frank Zappa chciał odpuścić granie, bo nie wyobrażał sobie nagrania czegoś lepszego. Bruce Springsteen na zawsze zmienił postrzeganie muzyki, przyrównując kompozycję do wyważania drzwi umysłu. „Wymyślił nowy sposób, w jaki brzmieć może popowy artysta, przebił się przez ograniczenia tego, co można osiągnąć z utworem, zmienił twarz rock and rolla na zawsze”. Cała reszta jest już historią.
Sam singiel i album „Highway 61 Revisited” były początkiem długiego pasma twórczych sukcesów w życiu Dylana. Trasa z 1966 roku, kontynuująca elektryczną stronę jego muzyki, nie była wolna od incydentów, podobnych do tego z Newport. Na słynnym koncercie w Manchesterze, co zarejestrowano na bootlegu, po usłyszeniu kolejnej obelgi i nazwaniu artysty Judaszem, Dylan rozkazuje zagrać kończące set „Like a Rolling Stone” jeszcze głośniej niż dotychczas. „Play it fuckin’ loud”. Punk w czystej postaci, na długo zanim ktokolwiek o punku usłyszał.
Niedługo po zakończeniu tournée ten pochód artystycznych triumfów przerwał wypadek Zimmermana na motocyklu. Artysta usunął się w cień, na trasę powrócił dopiero w 1974 roku, do kiedy to w muzyce zadziało i zmieniło się wszystko. Jednak to on dał temu początek, wystrzelił sygnał do startu, swoje zrobił i już nigdy nie wychylał się tak mocno jak wtedy, do dziś pozostając muzyczną enigmą. No może poza tym pamiętnym odbiorem Nobla, które obiegło świat. Z dala od blichtru i splendoru. Długo po wszystkich oficjalnych uroczystościach, w bluzie, z kapturem na głowie, tak jakby w ósmej dekadzie życia dalej był tym rozczochranym zawadiaką sprzed lat. Tak się kaszle, drogie dzieci.
Ale czy Bob po tych wszystkich latach dalej nie gra wciąż swojego kolejnego Newport? Publiczność głodna zobaczenia legendy nieraz może obejść się smakiem, wszak 83-letni dziś Dylan nie jest łatwym obiektem do podziwiania. Stoi w cieniu swojego zespołu i straszy tylko posępnym głosem rodem z przedwojennego filmu grozy. Nie oklepuje „greatest hitsów”, a jeśli już to najbardziej słynne kawałki poznać można jedynie po (często też zmienionym) tekście. Tak było pięć lat temu w praskim teatrze Lucerna, gdzie podziwiając mistrza w kompletnej ciemności i skupieniu, mieliśmy poczucie obcowania nie tylko z żywą historią muzyki XX wieku, ale i artystą wiecznie niewygodnym i niepokornym, kimś kto naprawdę trafia się raz na milion lat.
„Like a Rolling Stone” również tam było. I „Blowin’ in the Wind” czy „Don’t Think Twice, It’s All Right”, móc usłyszeć te utwory w oryginale to nie lada gratka dla koncertowego świra, nawet jeśli niewiele miały on wspólnego ze słynnymi oryginałami sprzed lat. Dylan wysyła wciąż ze sceny jasny sygnał i przekaz, dając do zrozumienia, kto jest tu szefem i dalej ciągnie przez świat ten obwoźny cyrk rozmaitości w postaci niekończącej się trasy koncertowej, oszukując wszystkich, w tym swoich fanów, kim tak naprawdę jest.
Niezmiennie, bez stałego adresu. Like a Rolling Stone.
Autor: Kuba Banaszewski