Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, czyli o przerwanym koncercie Morrissey’a w Warszawie
Wczorajsze ogłoszenie pierwszego od jedenastu lat koncertu w Polsce kontrowersyjnego wokalisty Morrissey’a wywołało falę zaskoczenia wielu fanów, którzy być może myśleli, że Brytyjczyk już nigdy do Polski nie wróci. Inni z miejsca potraktowali tę wiadomość, tak jak Mozz potraktował fanów te pamiętne jedenaście lat temu w Warszawie – wyłącznie jako żart. Jest to być może najgłośniejszy półgodzinny występ w muzycznej historii Polski ostatnich lat, który odbił się szerokim echem we wszystkich krajowych mediach i zyskał rozgłos większy niż ten, na jaki The Smiths mogli u nas kiedykolwiek liczyć. I choć nie było nas wtedy w Stodole, postanowiliśmy wrócić pamięcią do niezwykle pamiętnego 19 listopada 2014 roku i relacji świadków tego nigdy niedokończonego koncertu.
Co się tam wydarzyło, że po tylu latach reakcje na ten koncert wciąż są tak żywe wśród fanów? Parafrazując popularnego mema po takim czasie można krótko stwierdzić, że po prostu „chłop spier****”, ale w odróżnieniu do prześmiewczej wypowiedzi, która stała się hitem polskiego internetu, to nie chłop, czyli Morrissey, a licznie zgromadzeni w warszawskiej Stodole fani, byli w szoku. Ale po kolei. Tournée Morrissey’a z 2014 roku promowało dobrze przyjęty dziesiąty krążek artysty „World Peace Is None of Your Business” i obejmowało ponad sto koncertów w Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej oraz oczywiście Europie. W Polsce wokalista zagrać miał dwa koncerty – kolejno 19 i 21 listopada w Warszawie i Krakowie. Były to pierwsze koncerty Mozza w Polsce od trzech lat, jednak mimo to, jesienny dublet był niemałym wydarzeniem, który przyciągnął wielu fanów.
Najwierniejsi fani koczowali pod Stodołą już od wczesnych godzin porannych, co ze względu na znaną w Polsce listopadową aurę, już zasługuje na uznanie. Kto z tych biedaczków mógł jednak podejrzewać, że koncert nie dobije nawet do 1/3 swojej długości, a artysta bezpowrotnie opuści scenę po zaledwie sześciu kawałkach. Morrissey zawsze znany był ze swojego scenicznego temperamentu, wielkiej wrażliwości i często zbyt emocjonalnych reakcji i zachowań.
W przeszłości zdarzało mu się odwoływać koncerty w ostatniej chwili, schodzić ze sceny czy wdawać się w konflikty z mediamii fanami. Nic jednak nie zwiastowało, by w Warszawie mogłoby być podobnie. Polscy organizatorzy wcześniej profilaktycznie zabezpieczyli się przed możliwymi fiksacjami brytyjskiej primadonny. W Stodole od samego rana obowiązywał całkowity zakaz palenia na terenie całego klubu, w tym w palarni, a także tradycyjny już zakaz spożywania i serwowania mięsa. Wszyscy w pamięci mieli z pewnością jak w 2009 roku zagorzały wegetarianin opuścił scenę na prestiżowej Coachelli, gdy poczuł dobiegający z oddali zapach smażonego mięsa.
Warszawski koncert rozpoczął się jednak zgodnie z planem o 19:30, mocnym uderzeniem – „The Queen is Dead” The Smiths z legendarnego albumu z 1986 roku. Możemy tylko wyobrażać sobie reakcje fanów, znających z pewnością trudną relację muzyka z macierzystą kapelą. Jak czytamy w relacjach z tego wieczoru również sam artysta był pozytywnie nastawiony do publiki, czego pierwszym przejawem było założenie przez członków zespołu koszulek w barwach Polski i z naszymi narodowymi symbolami. I wszystko szło zgodnie z planem. Solowe przeboje „Speedway”, kultowe „Suedehead”, „I’m Throwing My Arms Around Paris” oraz tytułowy utwór z najnowszego krążka Morrissey’a wybrzmiały porywająco, co musiało tylko podsycić apetyt wygłodniałych wrażeń fanów.
Znany ze swobodnego wykorzystywania prawa do wolności wypowiedzi również na swoich koncertach Mozz po wykonaniu piątego kawałka postanowił przemówić do polskiej publiczności. I tutaj, jak w przypadku każdego takiego incydentu, pojawia się wiele wersji. Jedni uważają, że artysta otrzymał od jednego z fanów soczyste i tradycyjne „graj, nie pier***” (Z relacji świadków wynika, że ktoś z publiczności krzyknął w stronę sceny: „Don’t chat, just sing”), inni zaś, że muzyk źle odebrał czy też przesłyszał się przy rzuconym w jego stronę „You Old Trafford”. Pojawiły się też opinie, że gwieździe nie podobały się rzucane na scenę prezenty. Nieprawdziwym wydaje się zaś powtarzany wielokrotnie mit, iż artystę urazić miała kąśliwa uwaga co do jego stanu zdrowia (Morrissey zmagał się wówczas z problemami nowotworowymi), co zaiste mogłoby być powodem do opuszczenia sceny. Jak dokładnie miały brzmieć rzekome obraźliwe słowa rzucone w stronę Morrissey’a – trudno powiedzieć. Wszyscy natomiast są zgodni co do tego, że przerwany wkrótce koncert, zawdzięczać mogą…rodakowi Morrissey’a, którym miał być fan z Wysp Brytyjskich.
„It wasn’t very nice. I’m not going to say anything now” – oznajmił skwaszony wokalista, po czym wykonał ostatnią z piosenek „Staircase at the University”…tyłem do polskiej publiczności. I była to pierwsza zapowiedź, że ta dobra część koncertu bezpowrotnie się skończyła. Po wykonaniu tego utworu Morrissey ani na chwilę nie odwrócił się z powrotem w stronę publiki i bezpowrotnie zszedł ze sceny.
Po niecałych 30 minutach warszawski koncert Mozza przeszedł do historii, z pewnością większej niż gdyby wybrzmiał do ostatniej zaplanowanej nuty. Zespół przestał grać, a Morrissey, wyraźnie oburzony opuścił scenę. Chwilę później organizatorzy ogłosili, że koncert został zakończony. Muzyk motywował później swoją decyzje tym, że nie czuł się bezpiecznie w klubie. Wielu od razu i być może słusznie uznali, że wokalista po prostu „strzelił focha”. Zgromadzeni w Stodole fani robili co mogli, żeby przywołać piosenkarza z powrotem na scenę. Śpiewali, skandowali jego imię, klaskali, gwizdali i głośno nawoływali legendę The Smiths. Jednak nie doczekali się dalszej części koncertu. Jak poinformował manager, Morrissey opuścił klub i był już w drodze na kolejny występ, w Krakowie.
Parę godzin później w sieci pojawił się następujący komunikat organizatorów koncertu: „W trakcie dzisiejszego koncertu Morrisseya w klubie Stodoła w Warszawie jeden z widzów stojących blisko sceny wypowiedział niezwykle obraźliwe i szowinistyczne słowa pod adresem Artysty. Zaistniała sytuacja zmusiła Artystę do opuszczenia sceny”.
Krzysztof „Grabaż” Grabowski, wokalista zespołu Strachy na Lachy, obecny na koncercie, tak skwitował zaistniała sytuację na Facebooku: „3 bilety: 450 zł, benzyna: 350 zł, hotel, szamka”. Takich osób, które z całego kraju i nie tylko przejechali wiele kilometrów, by zobaczyć swojego idola, z pewnością było dużo więcej. Bilety na polskie koncerty Mozza w 2014 roku kosztowały od 149 do 200 zł. Trzeba przyznać, że organizatorzy sprawnie zareagowali na zaistniałą sytuację, oferując uczestnikom felernego występu w Stodole „nieodpłatne uczestnictwo w krakowskim koncercie” dwa dni później. Jak odbywało się to jednak w rzeczywistości i czy kameralna krakowska miejscówka pomieściła również niezadowolonych fanów z Warszawy, musimy zapytać Was, którzy byli tam 21 listopada 2014 roku. Ten koncert odbył się już zgodnie z planem i Morrissey wraz z zespołem zagrali 19 utworów, w tym takie klasyki jak: „How Soon Is Now?”, „Meat Is Murder” czy „Everyday Is Like Sunday”. Koncert ponoć był fantastyczny, w co wierzymy na słowo.
Na reakcję internetu i mediów po warszawskim koncercie nie trzeba było długo czekać. Przerwanym występem wokalisty zajmowały się portale i gazety, które pewnie z pewnością nigdy nie napisałyby nic o muzyce członka The Smiths, internet zaś zalała fala memów, powstał również fanpage „Cała Warszawa szuka Morrisseya”. Obecni w Stodole fani z pewnością do dziś nie kryją rozgoryczenia zachowaniem artysty, jednak z pewnością mają w zanadrzu dobrą anegdotę do opowiadania na domówkach po wsze czasy. Incydent szybko obrócono w żart i do dziś mocno przylgnął do kontrowersyjnego i tak wizerunku muzyka. Czy słusznie? Jeśli w grę faktycznie wchodziłoby poczucie bezpieczeństwa artysty, zachowanie nie podlegałoby dyskusji. Z relacji świadków wynika zaś, że reakcja na słowną zaczepkę była zwyczajnie przesadzona, a wykonawca z klasą, z szacunku do widowni, dokończyłby koncert, bez względu na to, co wykrzykują pod sceną fani.
Dlatego też z lekkim przymrużeniem oka przyjęliśmy wczorajszą wiadomość o wielkim powrocie Mozza do naszego kraju. Trudno jest bowiem poważnie traktować muzyka, który tak niepoważnie traktuje swoją publiczność. Tym razem były wokalista The Smiths powróci do Krakowa, gdzie zagra 3 lipca tego roku w Tauron Arenie. Nie wróżymy jednak pomyślności temu wydarzeniu, i to nie tylko ze względu na zbiegający się z Open’erem termin koncertu. Sami trochę żałujemy, że tak się złożyło, wszak Mozz, abstrahując od swojego zachowania czy poglądów, zawsze wraz z The Smiths zajmował wyjątkowe miejsce w sercu muzycznego wrażliwca. Jednak płakać po nim nie będziemy. Jedno jest bowiem pewne, jeśli koncert się odbędzie, krakowska hala będzie odpowiednio wielkim obiektem, by pomieścić wybujałe ego Morrissey’a
Autor: Kuba Banaszewski