Red Hot Chili Peppers – Warszawa 2023 – relacja
Można powiedzieć, że losy Red Hot Chili Peppers wyznaczają odejścia i powroty znakomitego gitarzysty Johna Frusciante. Ostatnie trzy wizyty zespołu w naszym kraju – w 2012 (Warszawa), 2016 (Open’er) i 2017 roku (Kraków) – upłynęły pod znakiem zastąpienia go przez Josha Klinghoffera. I choć wydawałoby się, że grającemu już od 40 lat zespołowi ta zamiana mogła wyjść na dobre, a świeża krew mogła zaowocować nową jakością, trwająca dekadę nieobecność w składzie popularnego Fru zdawała się być wielkim oczekiwaniem, zwłaszcza przez fanów, ale i sam zespół, na powrót muzyka. Od momentu gdy losy Anthony’ego Kiedisa, Flea, Chada Smitha oraz gitarzysty, który dał zespołowi najlepsze płyty i utwory znów się przecięły, minęły już cztery lata. Czas ten zaowocował dwoma nowymi, obszernymi i wypełnionymi nawiązaniami do redhotowej klasyki albumami, zespół wyruszył też w trasę, z którą od ponad roku Papryczki objeżdżają świat. Dotarli z nią w końcu do Polski, by 21 czerwca 2023 roku wystąpić na Stadionie Narodowym w Warszawie i w wyborowym towarzystwie gości specjalnych sprawdzić, czy również na żywo udało się odtworzyć muzyczną magię sprzed lat.
Nim jednak na scenę wskoczyły najmocniej wyczekiwane gwiazdy wieczoru, moknąc pod otwartym dachem Stadionu Narodowego, mogliśmy zobaczyć jeszcze otwierających koncert muzyków The Mars Volta. Zobaczyć to chyba najwłaściwsze słowo, bo zespół – jako jedyny tego dnia – brutalnie zderzył się z akustyką stadionu, totalnie znikając w cieniu pozostałych występów. Krótki, półgodzinny set, podczas którego nie zabrakło miejsca zarówno na progresywne połamańce, jak i zabawę latynoskimi rytmami, zupełnie nie wpasował się w atmosferę wieczoru. A szkoda, bo The Mars Volta wciąż mają siłę, pomysł i muzyczną iskrę, która z pewnością należycie wybrzmiałaby w hali, czy na koncercie klubowym. Ich obecność była też nieprzypadkowa, wszak na debiutanckiej płycie zespołu z El Paso udzielał się Flea, a John Frusciante nieraz okazjonalnie występował z grupą na scenie.
Nie zawiódł za to drugi wykonawca, który jak mało kto zasługuje na miano „gościa specjalnego”, a nie supportu. Nie trzeba tego podkreślać, ale Iggy Pop jest żywą legendą, archetypem rockowego frontmana i po raz kolejny skutecznie zagrał na nosie mijającym dekadom na scenie, dając porywające od początku do szybkiego końca show. Podobnie jak rok temu na OFF Festivalu, towarzyszący Iggy’emu zespół, na czele z posągową, grającą na smyczku gitarzystką Sarą Lipstate, rozpoczął 40-minutowe misterium rock and rolla od wibrującego instrumentalnego wstępu, po którym Pop – już w pełnej krasie i rockowym anturażu – wyskoczył z „Five Foot One”, szybko zrzucając z siebie założoną tylko na chwilę kamizelkę i udowodnił, że jeśli chodzi o sceniczną charyzmę, to nie ma sobie równych. Zwarty, przekrojowy i konkretny set był jak odbicie wyjątkowej – zarówno fizycznej, jak i artystycznej – sylwetki Popa. Usłyszeliśmy jego największe solowe przeboje (obowiązkowo wyśpiewany wraz z publicznością „The Passenger” i bezbłędne „Lust for Life”), nowe utwory z wydanej w tym roku płyty „Every Loser” oraz przekrój protopunkowej klasyki spod znaku The Stooges. „Raw Power”, „Search and Destroy” czy nieśmiertelny hymn „I Wanna Be Your Dog” mają już ponad pół wieku, ale podobnie jak ich autor wciąż kipią od żaru i porywają kolejne pokolenia fanów. Iggy może powoli dobijać do 80-tki (!), ale przed mikrofonem wciąż jest tym samym rozbieganym łobuzem bez koszulki, który wije się po scenie, stroi miny i przekracza kolejne granice, teraz przede wszystkim wieku, bo w głowie się nie mieści ile w tym wątłym i pomarszczonym ciele jest jeszcze energii i pazura. Przepiękne, przejmujące do trzewi i zostające w pamięci na zawsze doświadczenie obcowania z legendą w formie, której mogliby pozazdrościć dekady młodsi wykonawcy. Po prostu definicja rock and rolla w najdoskonalszej postaci.
Król Iggy skutecznie rozgrzał polską publiczność, rozgonił górujące nad Stadionem Narodowym chmury i najlepiej jak mógł przygotował grunt pod koncert – ośmielę się stwierdzić – swoich najlepszych uczniów. I nie chodzi tylko o punkowe korzenie ich twórczości i upodobanie do występowania bez koszulek, ale przede wszystkim o energię na scenie, miłość i poświęcenie dla muzyki oraz wielkie oddanie fanom, co muzycy udowodnili już na samym wstępie, poprzedzonym obowiązkowym jamowaniem Flea, Chada Smitha i powitanego najgłośniejszą owacją gitarzysty Johna Frusciante. Otwierające koncert miażdżące „Around the World” okazało się nie tylko wspaniałym początkiem, ale i ustawiło atmosferę koncertu już do końca, bo po tak wybuchowym i przebojowym początku nastroje pod i na scenie ani na chwilę nie osłabły. A gdy po chwili Stadion Narodowy wypełniły dźwięki kultowych riffów „The Zephyr Song” i „Snow”, wszyscy widzieli już, że jesteśmy świadkami wyjątkowego koncertu, bo to był TEN zespół, w którym wiele lat temu zakochały się pokolenia fanów. Oczywiście, przez ostatnie lata Red Hoci radzili sobie świetnie, wciąż utrzymując się w rockowej ekstraklasie, jednak tym, co trzymało ich z daleka od ideału, był brakujący element układanki, którym oczywiście okazał się John Frusciante. Z jego gitarą i wrażliwością zespół brzmi po prostu inaczej, muzycy czują się pewniej, a ograne przez lata przeboje zamieniają się w niekończącą się zabawę, która zawsze przynosi coś świeżego. I tak właśnie było w Warszawie – Red Hot Chili Peppers byli nie do zatrzymania, wznosili się coraz wyżej i wyżej, dowodząc mistrzowskiego wyczucia, obycia na scenie i nieskrywanej radości ze wspólnego grania. Zaskoczyła też setlista – zabrakło co prawda paru pewniaków, ale za to dostaliśmy to co najlepsze ma do zaprezentowania najważniejszy ze składów kalifornijskiej legendy rocka.
Najlepsze momenty? Niezwykle odświeżająca seria złotych strzałów i rzadkich numerów, którą zapoczątkowała miażdżąca wersja „She’s Only 18” – mój osobisty faworyt na highlight wieczoru. Po nim rozbrajający falstart publiczności z żywą reakcją na intro zeszłorocznego „Eddiego”, bliźniaczo podobnego do początku „By The Way”, w którym Frusciante dotknął – jak za dawnych lat – bram gitarowego nieba – jego zdająca się nie mieć końca solówka była jednym z najjaśniejszych momentów wieczoru, udowadniających, że mamy do czynienia z zespołem w najwyższej formie. Przyjemnie wyluzowany i nostalgiczny nastrój wprowadziła za to ujmująca wersja kultowego „Soul to Squeeze”, podczas którego nie trzeba było zamykać oczu, by zobaczyć na scenie zespół sprzed lat. Można narzekać na formę wokalną Anthony’ego Kiedisa, jednak trzeba oddać, że w Warszawie spisał się na medal – od trafiania w każdy dźwięk ważniejszy był klimat i wyraźnie widoczna zabawa muzyków. 60-letni Tony mimo stabilizatora na nodze ochoczo hasał po scenie i niczym występujący wcześniej Iggy Pop, nic nie robił sobie z upływającego czasu. Znając burzliwe losy obu dżentelmenów pozostaje tylko stwierdzić, że rock and roll faktycznie pozostaje jedynym powszechnie dostępnym lekiem na nieśmiertelność. Udowodnił to również rozbrykany od samego początku niczym skacząca pchełka Flea, w niepojęty sposób łączący wirtuozerską grę na basie z rozbrajającymi pląsami, których kroki powtórzyć może wyłącznie sam ich autor. Flea nie tylko nadawał ton bujającym kompozycjom, ale tez skutecznie prowadził dialog z żywo reagującą publicznością. To właśnie on jednym z wielu basowych połamańców zaintonował najmocniejszy, najbardziej wybuchowy i jednocześnie najstarszy utwór
z dyskografii Red Hotów, który usłyszeliśmy w Warszawie, czyli „Me and My Friends” z 1987 roku. Niesamowite jak muzycy nic nie stracili z młodzieńczej werwy i łobuzerskiej swady i mimo 6 dych na karku płynęli z energią godną dwudziestolatków. Egzamin zdał również Stadion Narodowy, bo zarówno pod sceną, jak i w większości miejsc na trybunach akustyka była bez zarzutu, a dźwięk selektywny, co na warszawskim obiekcie nie jest tak oczywiste, zwłaszcza na rockowych widowiskach.
A „Papryczki” na scenie szalały w najlepsze wyciągając kolejne asy z rękawa. Absolutnie wyjątkowe było wykonanie epickiego „Don’t Forget Me”, które wybrzmiało z prawdziwie gitarową mocą, a powalające efekty wizualne dopełniły tylko całości świdrującej zmysły muzycznej uczty. Przepięknym momentem drugiej części koncertu, w którym również królował gitarzysta grupy, było również solowe wykonanie przez Johna Frusciante coveru Iggy’ego Popa. Interpretacja „Neighborhood Threat”, po którą Fru sięgnął po raz pierwszy od 1998 roku, była nie tylko przejmującym hołdem i ukłonem dla legendy dzielącej z nim tego dnia scenę, ale i jednym z tych momentów, na granicy jawy i snu, które sprawiają, że koncert staje się czymś więcej niż wyjątkowym spotkaniem z muzyką na żywo, a wielki stadionowe show może przybrać klimat intymnego występu. Nie było to zresztą jedyne tego wieczoru wykonanie Johna solo, bo wcześniej wykonał on po raz pierwszy na żywo cover synthpopowego utworu „Dreamboy/Dreamgirl”, czarując głosem i sceniczną ekspresją, a także w pewnym momencie sięgnął po fragment „Little Wing” Jimmiego Hendrixa. Panujący na estradzie luz ujawniał się zwłaszcza podczas właśnie tych małych momentów, kiedy muzycy grali blisko siebie, często twarzą w twarz, łapiąc emocje i wymieniając dźwięki jak na klubowym koncercie. Jedna z takich rozciągniętych improwizacji, między Flea a Fru, doprowadziła do nieśmiertelnego riffu „Californication” i zwieńczenia przelotu przez redhotową klasykę. Poza najliczniejszymi reprezentantami z albumów „Californication”, „By The Way” oraz „Stadium Arcadium”, z ostatnich dwóch nowych płyt usłyszeliśmy jeszcze funkowo rozbujane „Whatchu Thinkin’” oraz singlowe „Black Summer”, które zabrzmiało jak najlepszy klasyk. Podstawową część koncertu zakończyło tytułowe „By The Way” z płytowego przeboju sprzed ponad dwudziestu lat, podczas którego zabawa i temperatura pod sceną sięgnęła zenitu.
Nie mógł być to oczywiście koniec, bo parę chwil po zejściu muzyków ze sceny, na bis wybrzmiały delikatne dźwięki poruszającego „I Could Have Lied” (zamiennik w setliście z wielkim nieobecnym, czyli „Under the Bridge”), podczas którego scena zalała się przepięknymi kolorami efektów wizualnych. Koniec koncertu mógł być tylko jeden – wielkie szaleństwo przy rozkręconym i mocno funkującym „Give It Away”. Doskonałe zakończenie wybornego koncertu, którego wielkim plusem była również żywo reagująca od początku do końca polska publiczność, co nie umknęło też uwadze muzyków. Nie pamiętam kiedy tak dobrze bawiłem się na koncercie, nie pamiętam też, kiedy zespół – zwłaszcza z takim stażem – tak dobrze bawił się na scenie. Która to już młodość Red Hotów? Trudno zliczyć, jednak nie ulega wątpliwości, że zespół po raz kolejny udowodnił jak wielka siła drzemie w perfekcyjnie dopełniającym się składzie osobowym. Anthony, John, Flea i Chad – to oni przejdą do historii jako najlepszy i najważniejszy skład Red Hot Chili Peppers. Oby najświeższy powrót Frusciante do zespołu był już tym ostatnim – w tej konfiguracji i takiej formie mogą nam grać do końca świata.
Autor: Kuba Banaszewski
Pełne omówienie koncertu: