Nick Cave and The Bad Seeds – Łódź 2024 – relacja
Nick Cave & The Bad Seeds – Łódź, Atlas Arena (10.10.2024r.)
„Dziki koncertowy bóg, czyli Nick Cave w Atlas Arenie w Łodzi”
Ostatnie lata były dla Nicka Cave’a, oraz jego fanów, niczym przeprawa przez dantejskie piekło. Doświadczony być może przez największą tragedię, jaka może dotknąć człowieka, której wymiaru nikt nie śmiałby nawet pojąć, przez ostatnie lata i kolejne pozycje w dyskografii dla wielu niezmiennie ocierał się o geniusz, dla innych błądził niczym ślepiec czy szaleniec, w poszukiwaniu wyjścia z tego zdającego się nie mieć końca labiryntu żałoby. Ostatni, wydany w tym roku, album „Wild God” jawił się jako potrzebny, wszystkim – i artyście i fanom – słup światła, zwiastującego nadzieję na powrót w życiu i twórczości australijskiego artysty takich emocji jak radość czy oczyszczenie. Swoiste katharsis – przynajmniej w opinii piszącego te słowa – zaowocowało najciekawszym, najbardziej rezonującym i oddziałującym na słuchacza albumem od czasu genialnego „Push the Sky Away” sprzed ponad dekady. Jasne, żałobny orszak serii „Skeleton Tree”, „Ghosteen” oraz wydanej poza szyldem The Bad Seeds „Carnage”, były – przede wszystkim dla samego artysty – płytami niezbędnymi do przebicia się przez kłęby nieopisanego smutku oraz zagubienia. Tak jak u wspomnianego Dantego – przez piekło, czyściec i upragniony raj – i niczym w antycznej tragedii, Nick, przetwarzając swe przeżycia w poruszające pieśni, przepłynął na drugą stronę rzeki. Tam gdzie wszyscy na niego cierpliwie czekaliśmy.
Pierwsze spotkanie z Cave’em
Nowy album zwiastował zmianę, a raczej powrót do emocji, które wydawały się już niemożliwe do powtórzenia, jednak warte były ponownego poszukiwania. I choć od 2016 roku dyskografia Cave’a oraz Złych Nasion mogła wydawać się trudna i aż nazbyt osobista i bezpośrednia, jedno się jednak nie zmieniło – niewyobrażalna sceniczna forma, o której napisano już wszystko, a która wciąż zadziwia
i pozostawia w osłupieniu nawet największych koncertowych wyjadaczy. „Są koncerty, po których trudno wrócić do rzeczywistości” – tak pisaliśmy dwa lata temu o koncercie Nicka Cave’a oraz The Bad Seeds w Gliwicach i chciałoby się dziś dodać, że od tamtej pory nic się nie zmieniło. Zmieniło się jednak wiele, jak nie wszystko. Pamiętajmy, że choć wydaje się być kimś z innej planety, Cave wciąż pozostaje człowiekiem, zranionym przez los i znamię to będzie nosił już w sobie zawsze. On i jego muzyka, to jak wykonuje nowe i stare pieśni. To jak wychodzi na arenę naszych emocji i oczekiwań i przeistacza się w króla tej sceny. To jak z niej schodzi, wiedząc, że dotknął dziesiątek dusz, które po wszystkim nigdy nie były już takie same. To olbrzymie brzemię, które Nick dzierży dumnie i z klasą. I co mocno potwierdził na dwóch koncertach w Polsce, w Łodzi i Krakowie, które odwiedził wraz z nieodłączną zgrają muzycznych wyrzutków z The Bad Seeds w ramach trasy promującej ich osiemnasty studyjny album „Wild God”. Gliwicki koncert sprzed dwóch lat oglądałem z siedzących trybun, jednak
i tam Cave dosięgnął mnie, złapał za gardło i stłamsił wszystkie dotychczasowe wrażenia z obcowaniem z muzyką na żywo. Na pierwszym z dwóch październikowych wieczorów (czyż nie ma lepszego momentu na taki koncert?) w łódzkiej Atlas Arenie, doświadczony już opowieściami i tym co zobaczyłem na własne oczy z daleka, stanąłem już parę metrów od sceny, gotowy, niczym Michael Scott, zostać zranionym po raz kolejny. Decyzja ta, jak wygrana w totka, zmieniła wszystko, co zobaczyłem i doświadczyłem wcześniej na koncercie Cave’a. Metaforyczny ścisk i opętanie zastąpiło rzeczywiste i namacalne przeżywanie każdej sekundy i każdego wyśpiewanego czy wykrzyczanego, niejednokrotnie prosto w oczy, słowa. I choć tamto, pierwsze spotkanie nosiło znamiona muzycznego absolutu, i nic się w tej materii nie zmieniło, tak doświadczenie tego wszystkiego na dosłowne wyciągnięcie ręki, było przeżyciem mistycznym i nierealnym, wymykającym się jakimkolwiek artystycznym ramom. Byliśmy tylko on i my. Chciałoby się rzec, on kontra my, jednak nie pozwala na to niezwykle silna więź, która połączyła artystę i fanów od pierwszych sekund show.
Support w postaci Dry Cleaning
Nim jednak Nick i jego zespół rozpoczęli to muzyczne misterium, na scenie zamontowała się post-punkowa ekipa z Dry Cleaning, spełniająca na tej trasie rolę supportu. Ich debiutancki album z 2021 roku zatrząsnął ogranym już wtedy nowym obliczem alternatywnej sceny, a cięte gitaryi sceniczna ekspresja wokalistki Florence Shaw, deklamującej słowa piosenek z chłodem godnym zimnej fali, intrygowały i zachęcały, by zatrzymać się przy zespole na dłużej. Podobnie było zresztą z gorąco przyjętym koncercie na OFF Festivalu, który zespół nomen omen zagrał na dzień przed gliwickim koncertem Cave’a. Kolejny krążek brytyjskiej kapeli nosił już znamiona monotonni i powtarzalności, zaś ich występ w roli przystawki w Atlas Arenie pachniał już męczącym wyczerpaniem interesującej niegdyś formuły. Każdy z członków barwnego osobowościowo zespołu zdawał się grać i uczestniczyć w innym koncercie – zblazowana wokalistka mamrotała pod nosem niezrozumiałe słowa, gitarzysta wycinał zagrywki godne punkowego show, a basista – najciekawsze ogniwo zespołu w kowbojskim kapeluszu
z wyraźnym hołdem dla Tracy’ego Pewa z The Birthday Party – mylił rodeo z metalowym łomotem. Krótkie i zwarte kompozycje wpadały w ucho, jednak na długo nie zaprzątały pamięci. Zaiste suche to było muzyczne doznanie, czego w żadnym wypadku nie można było powiedzieć o tym, co wydarzyło się za chwilę.
Rozpocznijmy ten spektakl
Punktualnie i zgodnie z rozkładem o 20:30 ten mały muzyczny pociąg, napędzany siłą perfekcyjnie naoliwionych turbin doskonałego zespołu The Bad Seeds, odjechał ze stacji Atlas Arena, byśmy mogli wskoczyć za nim, prosto do koncertowego Królestwa. Najpierw sam band. Transowe instrumentalne intro. Unosimy się już parę centymetrów nad ziemią, choć mistrza ceremonii jeszcze nie widać. Jest, Nick Cave wkracza z uśmiechem na scenę i z miejsca podrywa fanów ku ekstazie. Otwierające koncert „Frogs” czaruje od pierwszych chwil, a wszelkie niewiadome wobec sprawdzenia się nowego materiału na żywo, znikają. I jak tu nie dać się porwać, nie dać się zaczarować. Ożywcze dźwięki, charyzmatyczny lider, wyśpiewujący z pasją słowo za słowem, za nim perfekcyjnie zgrany zespół i chór. Nie będzie meczu będzie chór, a Nick zabiera nas wszystkich do swojej muzycznej świątyni. Jesteśmy w dobrych rękach. Jest naszym pasterzem i niczego nam nie braknie. Ciągnąc dalej ten psalmowy nastrój: prowadzi nas nad wody, gdzie możemy odpocząć, orzeźwia naszą duszę. „Amazed of love and amazed of pain, amazed to be back in the water, back in the water again”. A to dopiero pierwszy numer, nieźle co?
Nie będę ukrywał, że jestem kupiony od pierwszych chwil, gdy tylko Nick wkracza pod scenę i po raz pierwszy tego wieczoru przechadza się wzdłuż barierek, mijając mnie i innych zahipnotyzowanych fanów, magnetyzując wszystkie pary oczy, które wyciągają do niego mimowolnie ręce, chcąc dotknąć, jakby sprawdzić, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Prawdziwy sprawdzian twórczych mocy przypada jednak na kolejny, tytułowy utwór z najnowszej płyty. „Dziki bóg”, o którym śpiewa Cave, wstępuje w wokalistę wraz z pierwszym wykrzyczanym pod sceną „bring your spirit down” i wszelkie wątpliwości znikają – tytułowy singiel to już współczesny koncertowy klasyk w wykonaniu The Bad Seeds. Nie mija dziesięć minut koncertu, a już jest bardzo dobrze, zespół płynie, a Nick jest w wyśmienitym humorze, zaczepia i kokietuje publiczność swoim szerokim uśmiechem, który tak dobrze widzieć na jego twarzy. „If you’re feeling lonely, and if you’re feeling blue, and if you just don’t know what to do, bring your spirit down!”. Doskonały start koncertu, a emocje tylko rosną i rosną.
Co prawda ekstatyczne „Song of the Lake” nie wybrzmiewa równie mocno, co na płycie, a bardziej spokojnie i bliżej ziemi niż nieba, jednak kolejne „O’Children” to już emocjonalny nokaut. Magia tego utworu, wykraczająca daleko poza świat rodem z Harry’ego Pottera, nie przestaje ściskać mnie za gardło i wywołać ciarek na całym ciele. Odśpiewana chóralnie ze zgromadzonymi pod sceną pieśń z doskonałego albumu „Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus”, daje poczucie kojącej wspólnoty i nie traci nic na sile rażenia, mimo dwudziestoletniego już stażu. „We’re happy, Ma, we’re having fun, the train ain’t even left the station”. Nick po raz pierwszy na dłużej zbliża się do polskich fanów, którzy wyciągają ręce, śpiewają i chłoną każdą chwilę, twarzą w twarz z charyzmatycznym frontmanem. Zespół, którego szeregi zasilił w tym roku basista Radiohead Colin Greenwood, odpływa i daje szczególny popis w rozwijającym się stopniowo ku ekstatycznemu finałowi „Jubilee Street”. Muzycy, z wygrywającym gitarowy riff Warrenem Ellisem na czele, który odkłada na moment swe skrzypce, skutecznie czarują polską publiczność, zarzucając urok z rosnącą na sile kompozycją. Szalikowcy albumu The Bad Seeds z 2013 roku, do których się zaliczam, wibrują, lewitują, diabelski Cave szaleje, a scena płonie. Jesteśmy w niebie. Albo już w muzycznym kosmosie.
Jak przebić ten nokaut?
Wyprowadzając oczywiście kolejny mocny cios. A nawet najcięższe działa. „Opowiem Wam o dziewczynie” – to może zwiastować tylko jedno, klasyk ciężki jak stąd do wieczności. „From Her to Eternity”, podobnie jak zagrane później kosmicznie wkręcające się w umysł „Tupelo” to The Bad Seeds w najlepszym wydaniu, za które pokochał ich świat. Szatańskie sztuczki Cave’a, który wpada w dziki szał, przypominają wszystkim, gdzie leżą podwaliny jego scenicznej maestrii. W dusznych i brudnych klubach, w wyniszczających występach The Birthday Party, autodestrukcyjnym obliczu zespołu, gdy nikomu nie śniło się jeszcze, że 40 lat później ten sam punk i ćpun, będzie wyśpiewywał te same słowa w trzyczęściowym garniturze. Czy trzeba dodawać coś o samym zespole? Muzycy zatracają się w instrumentalnym szaleństwie (Ellis i skrzypce! Przecież to moc większa niż sto metalowych gigów), a ja powtórzyć muszę słowa sprzed dwóch lat – momentami The Bad Seeds grali jak najlepszy zespół świata, jakby od tego zależało ich życie. Wszystko, zabawnie w kontekście tych najstarszych klasyków (kto by pomyślał), dopełniała obecność czteroosobowego chóru gospel, który zwłaszcza w pieśni o królu sceny Presley’u, dodaje dodatkowej mocy oraz mistycznej aury religijnego spektaklu. Jeśli ktoś wątpił, czy ten układ sprawdzi się w rockowej wciąż konwencji, nie mógł mieć już wątpliwości – wszystko było tu dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i zgadzało się perfekcyjnie.
Składało się to też na emocjonalnie zaplanowaną strukturę show – po bardzo mocnym wstępie, musiał nadejść moment wyciszenia i skupienia, wszak tak dwojaką naturę ma też muzyka i przepastna dyskografia Cave’a. Środkową część występu wypełniły przede wszystkim utwory z ostatnich płyt artysty, te najbardziej poruszające i bolesne. I o ile jeszcze przyjemne „Long Dark Knight” czy wzniosłe „Cinnamon Horses” z najnowszego krążka wybrzmiały z odpowiednią mocą, tak największe wzruszenie przyniosły utwory ze „Skeleton Tree” oraz „Ghosteen”. „Bright Horses” z anielskim wstępem wokalnym Warrena Ellisa dotykał zdecydowanie najczulszych strun i zakamarków duszy, za to widoku i przeszywającego, łamiącego serce spojrzenia Nicka w czasie wykonywania „I Need You” nigdy nie zapomnę. Bez mrugnięcia okiem, wpatrzony gdzieś w dal, w pustkę, Nick sprawił, że cała wypełniona fanami hala, na kilka minut zamarła i w pełnej ciszy i skupieniu spijała każde słowo i dźwięk tej łamiącej serce melodii. To coś wykraczającego już poza pojęcie show, koncertu, kolejnej pieśni w setliście. To jego droga, uzdrowienie i emocjonalny ciężar, który zawsze będzie w sobie nosił. Trudno nie czuć wdzięczności i szacunku dla artysty, który przeprowadza przed tysiącami fanów otwartą wiwisekcję najgłębszych i najbardziej pokaleczonych zakamarków duszy. Wydaje się, że jest to momentami nawet zbyt bliskie i oczywiste, jednak to dalej część jego twórczości, z której uczynił ważny element życia. Swoista terapia, potrzebna i samemu artyście i z pewnością wielu jego słuchaczom, którzy tak jak on, doświadczyli w swym życiu bolesnej straty. Jeśli to nie jest wykraczająca poza wszelkie ramy niezwykła moc i magia muzyki, to co nią jest?
STOP! You’re Beautiful!
Wszystkie kompozycje z „Wild God” – a do usłyszenia kompletu z płyty zabrakło nam tylko jednej – zabrzmiały w Łodzi wyśmienicie, jednak to co działo się pod sceną podczas rozwijającego się „Conversion” przeszło najśmielsze oczekiwania wobec nowego materiału. Niosąca wszystkich, w tym samego Cave’a, siła tej kompozycji i przede wszystkim jej, powtarzanego jak mantra nośnego refrenu, była jak walec, który emocjonalnie roztrzaskał wszystko na swojej drodze. A wracające co rusz już do samego końca koncertu okrzyki „Stop!” oraz „You’re beautiful” stały się istnym credo i sednem całego show. Obłędna wersja, która z pewnością zostanie w koncertowym rozkładzie jazdy Cave’a po wsze czasy. Powinna. Na wieki wieków, na koncercie Australijczyków nie może też zabraknąć oczywiście najważniejszych kompozycji w dorobku Nicka sprzed lat, takich jak przewrotnie przebojowe, uwielbiane i obowiązkowe „Red Right Hand” z wybuchowym finałem, na które wszyscy – nie tylko fani „Peaky Blinders” – przecież czekali oraz klasycznego, mocnego i rozedrganego „The Mercy Seat”, które gdyby potrwało chwilę dłużej rozniosłoby scenę w drobny mak. Oko za oko, ząb za ząb. Każdy dźwięk z siłą setek bomb. Jakby za chwilę miał się skończyć świat. Wielka maestria i niesłabnąca siła tych kompozycji sprawia, że mimo upływu lat, zawsze muszą się pojawić i bez nich koncert The Bad Seeds nie byłby kompletny.
Podstawową część trwającego blisko 2,5 godziny koncertu zwieńczyła eksplozja religijnej energii w buzującym od boskiego blasku „White Elephant”, podczas którego na przodzie sceny do Nicka dołączył pełen chór gospel. Ekstaza to mało powiedziane. Trudno uwolnić się od wielkich i wzniosłych słów, gdy na scenie dzieją się takie rzeczy. Biada wszystkim niedowiarkom i wciąż nieprzekonanym, zbłądzonym duszom – powtórzmy to więc raz jeszcze: nawet jeśli nie należycie, tak jak my, do cave’owej sekty, jeśli kochacie muzykę na żywo, zróbcie sobie tę przyjemność i choć raz zobaczcie go w akcji. Spośród setek doskonałych zespołów i artystów koncertowych, on i jego zespół są wyjątkowi i górują na szczycie elitarnego grona najlepszych w branży.
Oczywiście, choć brawom i pożegnaniom nie było końca, nie mógł być to finał koncertu, jeszcze wiele emocji było przed nami. Przepięknie wykopana z przeszłości diaboliczna kołysanka, zadedykowana – już ze spuszczonym ciśnieniem i uśmiechem na ustach – synowi Cave’a: „Papa Won’t Leave You Henry”, rozkołysała Atlas Arenę, niczym wyjętą z morderczych ballad piracką tawernę. Za to brzmienie świat i fani pokochali Cave’a, a artysta bez cienia zmęczenia dyrygował opętanym dźwiękami tłumem niczym charyzmatyczny lider kultu. Za nim to jak w ogień! Nick robił z nami co chciał, a gdy Warren Ellis dał dźwiękami swych skrzypiec znak do rozpoczęcia kolejnej demonicznej szanty, fani oszaleli. „The Weeping Song” wywoływane było od samego początku koncertu i długie oczekiwanie zostało nagrodzone. Rozśpiewany refren niósł się w myślach na długo po zakończeniu koncertu, a zdająca się nie mieć końca zabawa w rytmiczne klaskanie była jak zbiorowa hipnoza. Gdy Nick każe klaskać – klaszczesz, gdy każe przestać – robisz to. Skaczesz, śpiewasz, mimowolnie pragniesz jak najbliższego kontaktu, a on się tym wszystkim bawi, karmi i jak mityczna bestia, rośnie tylko dzięki temu na sile.
The Bad Seeds w pełnym składzie bisowali trzy razy, a pomiędzy żelazną klasyką, usłyszeliśmy jeszcze ostatnią z premierowych kompozycji, jakże odmienną, czułą i czarującą nutę sentymentalizmu w postaci zadedykowanego dawnej miłości i muzycznej towarzyszce Nicka Anicie Lane „O Wow O Wow (How Wonderful She Is)”, które podobnie jak wcześniejsze „Final Rescue Attempt”, było uroczą odskocznią od gatunkowego ciężaru pozostałych kompozycji. Wyraźne wzruszenie Cave’a mówiło samo za siebie. I choć dostaliśmy już tak wiele, że nikt nie śmiałby prosić o więcej, Nick pojawił się jeszcze na sam koniec solo, by przy fortepianie wykonać jedną ze swoich najsłynniejszych i najbardziej ukochanych ballad – „Into My Arms”. W wywiadach stwierdził niedawno, że – podobnie jak wielu wykonawców wobec swoich najbardziej znanych piosenek – nie czuje już jej mocy tak jak dawniej, jednak postanowił oddać ją publiczności, która w Łodzi odśpiewała ją od początku do końca w całości, ku wyraźnej radości samego Cave’a. Z każdego wyśpiewanego słowa wylewało się morze wdzięczności, wzruszenia i poruszenia, zarówno artysty, jak i fanów, które mogłoby do końca pozostać nienazwane. Wszyscy i tak wiedzieliby o co chodzi, bo ta niezwykła nić porozumienia między tym, co na scenie i pod nią, jest w tym przypadku absolutnie wyjątkowa i magiczna.
I tak, być może tych spokojnych, premierowych kompozycji było momentami za dużo, co uśpiło nieco środkową część koncertu, zabrakło też – w odniesieniu do ostatnich koncertów sprzed dwóch lat – paru ulubionych klasyków i niespodzianek, a z setlisty w ostatniej chwili wypadł grany w tym roku numer Grindermana, jednak czy można w ogóle jakkolwiek narzekać, gdy artysta daje z siebie tak wiele i zostawia na scenie i pod nią 200% swoich emocji. Nick Cave i The Bad Seed to koncertowa ekstraliga, sceniczne zwierzęta i wyjadacze, czarnoksiężnicy i sztukmistrze, chowający w rękawach nie jednego, a dziesiątki asów trafiających w sam środek tarczy. W jednej kompozycji potrafią zawrzeć więcej emocji niż tuziny innych zespołów zawrą w całej swojej historii. Jak to działa? Poza wielkim kunsztem i mistrzowskim zgraniem jest tu też cała masa prawdy, często bolesnej, wyrwanej z trzewi, z serca, ze wszystkich porażek, tragedii i triumfów, ale wciąż prawdy i szczerości, która unosi się w powietrzu i rezonuje tak mocno i trafnie jak to tylko możliwe. I wraca, i wraca, wciąż wraca. To niezwykły układ, jakiś szatański deal, zamykający w dwóch godzinach muzycznego spektaklu więcej niż moglibyśmy prosić. Nick dzięki swojej muzyce daje nam do tego przestrzeń, by wszystkie chwile i przeżycia, o których istnieniu często nie wiemy czy zapominamy, miały szanse wypłynąć, rozkwitnąć i znaleźć swe ujście – w dzikim szaleństwie beztroskiej zabawy, śpiewach bez opamiętania czy głębokim skupieniu i pełnym poruszeniu. I jest w tym absolutnie prawdziwym mistrzem i gigantem. Cave mym pasterzem i po takim koncercie nie brak mi niczego.
Autor: Kuba Banaszewski