Nick Cave and The Bad Seeds – Gliwice 2022 – relacja
Są koncerty, po których trudno wrócić do rzeczywistości. Są to nieoczywiste i nieczęste sytuacje, kiedy po skończonej sztuce i zapaleniu świateł nie wiesz co z sobą zrobić, a buzujące od nieprawdopodobnych wrażeń emocje zdają się nie puszczać nawet przez kolejne dni. Są koncerty zapierające dech w piersiach i pozostawiające bez słowa. I każdy fan muzyki na żywo wie, że takie koncerty nie pojawiają się często, a kiedy już się zdarzą – zostają w sercu na zawsze. Takim wydarzeniem bez wątpienia był koncert Nicka Cave’a i The Bad Seeds, który w niedzielę 7 sierpnia odbył się w Arenie Gliwice.
Nick Cave i towarzyszący mu od lat, a nawet bardziej dopełniający jego wizję i w niczym nie ustępujący charyzmą, zespół The Bad Seeds słyną z niezwykłej koncertowej mocy. Słyszałem wiele historii o zaraźliwej ekspresji, emocjonalnym rozłożeniu na łopatki, nie braniu jeńców i przede wszystkim niesamowitym kunszcie i profesjonalizmie muzyków, jednak pierwszy z dwóch koncertów w Polsce przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, burząc i budując na nowo spojrzenie na tych artystów i ich twórczą wizję, której poddałem się – podobnie jak i zgromadzona w Gliwicach publiczność – bez reszty.
Kiedy nie wiadomo jak ubrać tlące się wciąż emocje w słowa, najlepiej jest rozpocząć od samego początku. Nie mogli zacząć lepiej. „Get Ready For Love” to natychmiastowy nokaut i mocny, energetyczny strzał prosto w serce. Zespół wpadł w trans, który – o czym jeszcze nie wiedzieliśmy – miał trwać już do końca, a Cave niczym huragan i mityczny szaman wdarł się za scenę i symbolicznie złapał za twarz kilka tysięcy osób. Jego kontakt z publicznością wymyka się wszelkim wyobrażeniom o tym, co można robić na scenie. Nick, podobnie jak widziany dzień wcześniej w Katowicach Iggy Pop, za każdym razem, z każdym koncertem redefiniuje na scenie pozycję lidera w zespole. Cave robi to jednak w innym stylu niż wszyscy, z jeszcze większa mocą i niewiarygodną siłą ekspresji, burząc barierę między artystą a publicznością, dotykając całym sobą nie tylko zgromadzone tuż przed nim pierwsze rzędy, ale i najdalsze miejsca areny, prowadząc za pomocą muzyki osobistą spowiedź z każdym z widzów. Sceniczna ekspresja świetnie współbrzmiała z fantastyczną akustyką Areny Gliwice, a doskonała setlista i brawurowa umiejętność rozłożenia nastrojów na 2,5-godzinne show dopełniły całości.
Każda kompozycja tego wieczoru była jednocześnie jak zamknięta całość, ale i kolejny, niezbędny element układanki, bez której koncert nie wybrzmiałby tak samo. Obezwładniający cios w postaci „O’Children” był hipnotyzującą wycieczką do najgłębszych zakamarków duszy, którymi Cave i jego kosmicznie zgrany zespół bawili się bez reszty, tłamsząc i wywlekając wszystkie słabości, wspomnienia i osobiste emocje. To była jedna z tych chwil, kiedy czas się zatrzymuje i wybrzmiewa tylko muzyka, która przenika całe ciało. Cóż można więcej rzec, jeśli to był dopiero początek koncertu, a Cave trzymał wszystkich za gardło już do samego końca. Kolejnym celnym strzałem i grą na emocjach był jeden z największych ciosów w bogatym repertuarze The Bad Seeds, czyli pochodzący ze znakomitej płyty „Push the Sky Away” z 2013 roku – „Jubilee Street” – doskonale rozwijające się w wersji koncertowej od powolnej, wciągającej opowieści po kosmiczny, świdrujący umysł finał, w którym zespół zatracił się w muzycznej ekstazie i – nie po raz pierwszy i nie ostatni w Gliwicach – grał tego wieczoru jak najlepszy zespół świata. A na środku sceny – biegający po wybiegu ustawionym wzdłuż barierek – Cave, który czarował i dosłownie w najbardziej bezpośredni i cielesny sposób cedował wyśpiewywane
i wykrzyczane emocje na równie rozentuzjazmowanych fanów. Tuż obok lidera swoje miejsce zajmował Warren Ellis – zdaje się obecnie najbliższy muzyczny kompan Cave’a i połówka jego artystycznej duszy – który był cichym bohaterem wieczoru i niczym stojący obok głównego aktora chór grecki, intonował i nadawał bieg całemu spektaklowi. Jego anielski głos rozpoczynający utwór „Bright Horses” był sceną niczym wyjętą z magicznej, majaczącej baśni. Po chwili ten sam Ellis potrafił rozpalić największy ogień na scenie, uderzając w trzymane przez siebie skrzypce z mocą metalowego gitarzysty. Zresztą cały zespół pracował niczym rozpędzona, niesamowicie naoliwiona maszyna nie do zatrzymania. I tak samo jak The Bad Seeds oddawali się w całości muzyce, tak kolejne utwory pozostawiały publikę bez wytchnienia. Ciężko opisać jak układał się gliwicki koncert, ale był to cios za ciosem. Wszystkie skutecznie obezwładniające i nokautujące z zaskoczenia – to nie musiał być burzliwy obłęd jak w „Tupelo” czy „From Her to Eternity”, albo rozrywająca scenę ekspresja jak w przebojowym „Red Right Hand” i opętanym „The Mercy Seat”. Nawet w tych najcichszych momentach, kiedy Cave’owi siedzącemu przy fortepianie towarzyszyły tylko słup światła i głucha cisza skupionych fanów („I Need You”, „Waiting For You”), emocje zdawały się wygrywać najgłośniejsze nuty. A świadomość historii, którą naznaczone są te utwory, po prostu rozbrajała i rozwalała głowę. Już samo wyjście na scenę w przypadku Cave’a jest aktem niewyobrażalnej odwagi, a takie wykonania tak osobistych utworów, jakie słyszeliśmy w Gliwicach, są dowodem niesamowitej pewności swoich uczuć i potrzeby dzielenia się nimi z fanami, niczym na wypełnionej muzyką terapii. Jednak wśród tych pełnych smutku i żałoby kompozycjach nie mogło zabraknąć też miejsca na nadzieję i ukojenie, bo to w jaki sposób ułożone zostały następujące po sobie utwory, składało się w swoiste katharsis. A rozbrajające i szczere poczucie humoru i spontaniczne flirtowanie z widzami dodawało mistycznej całości ludzkiego wymiaru i łagodziło gatunkowy ciężar występu, który mógł przygnieść największego koncertowego siłacza. A nieopisana pasja i radość z grania całego zespołu, który muzycznie komunikował się bez słów, dodała całości niebywałej klasy.
A im bliżej końca, tym emocje tylko rosły, by wybuchnąć w ekstatycznej wersji szamańskiego rytuału „Higgs Boson Blues” oraz ekspresyjnej wersji „White Elephant” z ostatniej płyty Cave’a „Carnage”, którą nagrał wespół z Warrenem Ellisem. Nim wyśpiewana wraz z chórem gospel wersja zakończyła podstawową część koncertu, usłyszeliśmy jeszcze przepiękną wersję bajecznego i rozmarzonego „The Ship Song”, które spokojnie mogło pretendować do highlightu gliwickiego koncertu, oraz bluesowe i podkręcone „City of Refuge”, które choć było jednym z najżwawszych momentów wieczoru, pozwoliło też złapać potrzebny oddech w tym festiwalu wrażeń. A na kolejną łamiącą serce chwilę nie trzeba było długo czekać, bo zagrana jako pierwszy z bisów, wyciskająca łzy ballada „Into My Arms” nie pozostawiła złudzeń – geniusz czasem tkwi w prostocie. Ostatnie pozycje 2,5-godzinnego koncertu to już niezwykła jedność i połączenie kilku tysięcy dusz w rytuale wspólnego przeżywania muzyki. Opublikowany w zeszłym roku utwór „Vortex” w płomiennej, stadionowej wręcz wersji, z nieznanego odrzutu wyrósł na jednego z faworytów koncertu, windując rosnące wciąż emocje na niebiański poziom doznań. A łagodne „Ghosteen Speaks” delikatnie przytuliło wszystkich zebranych, tak jakby Cave również muzycznie pocieszał nas i żegnał po przeczołganiu wszystkich własną twórczością. Zagrany jako czwarty z bisów „Jack the Ripper” był już epilogiem do tej historii, dodatkiem, który potwierdził, że The Bad Seeds są niezmordowani i grają w najlepszym stylu aż do końca.
I po tym koniec, ostatnie pożegnanie i ukłony. I co robić dalej? Jak wrócić na ziemię z tej kosmicznej wyprawy po najgłębszych czeluściach piekieł, które zaprowadziły nas do muzycznego nieba? Cave sponiewierał i emocjonalnie rozwalił nam głowy, po czym zostawił – rozedrganych, we łzach, wciąż przeżywających to co się przed chwilą wydarzyło. Jechać dalej w trasę? Brać urlop na żądanie? Po takim koncercie różne myśli przechodzą po głowie, jednak najlepszym podsumowaniem jest chyba to, że po zagraniu ostatniej nuty i wyśpiewaniu ostatniego zdania, chce się rzucić wszystko, by móc powtórzyć ten narkotyczny trip, jakim jest koncert Nicka Cave’a i The Bad Seeds.
Misterium. Mistyczne przeżycie. Zatrzymanie w muzyce dryfującego absolutu. Występ, który największego koncertowego wyjadacza zmusi do refleksji i redefiniuje to, czym może być muzyka na żywo. Wykonania, być może najlepsze w historii tych utworów, które z największych twardzieli wycisną strumień łez. Emocje, które zaciskają głos w gardle i uwalniają najdziksze, tłumione na co dzień instynkty, znajdujące ujście w kulminacyjnych momentach tych dogłębnie poruszających utworów. To podróż do innego wymiaru, podczas której duchowym przewodnikiem jest sam Cave – anioł i diabeł, kapłan i morderca, zwykły zraniony i przeczołgany przez życie człowiek, jeden z nas, potrzebujący – jak każdy – bliskiego kontaktu i poczucia jedności. Czegoś czego chyba sam wciąż szuka na swoich koncertach i co daje, całym sobą, każdemu z nas. Emocje, które zostaną we wszystkich fanach, doświadczających jego muzyki na żywo, już na zawsze. Koncert roku. A może nawet i życia. Pokłony.
Autor: Kuba Banaszewski