Krew i grzmot na Silesian Noise – relacja

Silesian Noise – Katowice, MCK (5.08.2025r.) org. Knock Out Productions
Śląsk ciężkim brzmieniem stoi. Wiadomo to nie od dziś. Nie zaskakuje więc, że to właśnie stolica Górnego Śląska stała się z początkiem sierpnia samym epicentrum najgłośniejszego wydarzenia sezonu. Fani ciężkich brzmień zjechali do Katowic 5 sierpnia, by zobaczyć nie tylko koncert, co prawdziwy jednodniowy festiwal, którego line-up zawstydziłby niejedną cykliczną imprezę. W ramach wydarzenia „Silesian Noise”, która odbyła się w katowickim MCK-u, nieopodal kultowego Spodka, którego ściany pamiętają najważniejsze metalowe i rockowe wydarzenia w koncertowej historii Polski, wystąpił na dwóch scenach zestaw niezwykły, nieoczywisty i dla każdego fana mocnego przyłożenia – obowiązkowy. Co najwytrwalsi mogli urządzić sobie w Katowicach prawdziwy maraton i połączyć muzyczną wizytę z odbywającym się w tym samym miejscu dzień wcześniej koncertem Machine Head, czy tak jak my – z weekendowym OFF Festivalem. Mocnych wrażeń nie brakowało, nie mogło być inaczej, wszak na scenie zameldowali się m.in.: Mastodon, Ministry czy Obituary. Ściany katowickiej hali zatrzęsły się więc nie raz w posadach, a i największych zaskoczeń spodziewać się można było nie tylko na głównej scenie.
Wtorkowy wieczór, a raczej popołudnie, w ramach Silesian Noise rozpoczęli prędko, bo już przed 18, krakowianie z Owls Woods Graves, a więc black metalowcy, atakujący ze sceny punkową surowością. Mroczny klimat, gęsta produkcja i ostra jazda od pierwszej chwili – bezkompromisowa ekipa z Krakowa dziarsko przejęła drugą z katowickich scen, jednak ciężko było nie odebrać wrażenia, że mieliśmy do czynienia z gitarową sieczką, która na złamanie karku zmierzała donikąd. Wpisali się jednak w program dnia, choć palmy pierwszeństwa nie zgarnęli. Co innego, grający na głównej ze scen Between the Buried and Me – amerykański kolektyw, który zaskoczył świeżym podejściem do ogranych schematów. Heavymetalowcy z Karoliny Północnej zagrali zwarty, pełny i przekrojowy set, uwydatniający w każdej zagranej nucie szeroką paletę gitarowych barw, nie uciekając zarówno od chwytliwych melodii i zagrywek, jak i progrockowych połamańców. Całość zabrzmiało więc ożywczo i zdecydowanie narobiła apetytu na więcej wrażeń.
Tych nie brakowało z pewnością na koncercie Kylesi, zdawałoby się cichego bohatera i czarnego konia, niemało gwiazdorskiego przecież dnia. Pod sceną czekała na nich wierna reprezentacja polskich fanów, wśród których dało usłyszeć się, że to właśnie dla amerykańskiej sludge metalowej formacji wielu z nich zjawiło się w Katowicach. I mieli rację, bo ich występ zaliczyć można do najbardziej udanych tego wieczoru. Wraz z ikonicznym kaszlem, przechodzącym w riff kultowego „Sweet Leaf” Black Sabbath (akcentów w kierunku grupy z Birmingham nie brakowało przez cały wieczór), Amerykanie pewnie wtargnęli na scenę, porywając z miejca katowicką publikę. Największe wrażenie robiła oczywiście obdarzona niewiarygodnym wygarem wokalistka Laura Pleasants, której głos zwalał z nóg, a instrumentaliści zachwycali gęstym efektem przestrzennego, hipnotyzującego pulsowania. A każdy niski ukłon w kierunku mrocznej, ale pełnej groove’u i nerwu psychodelii, wywoływał uśmiech na twarzy. To był jeden z tych koncertów, który jak strzała, przeleciał z kopyta, zostawiając jednak za sobą mocny stempel jakości. Takiej mieszanki mocnych brzmień aż chce się słuchać.
„Chce odejść z klasą” – tak w tegorocznym wywiadzie dla Koncertów w Polsce lider Ministry Al Jourgensen zapowiadał swoje rychłe pożegnanie ze sceną. 66-latek przyznał, że chce odejść na własnych warunkach, równie bezkompromisowo jak całe życie prowadził karierę swojego zespołu. Katowicki koncert mógł być więc ostatnim występem industrialnej legendy z Chicago w naszym kraju i jedyną okazją dla polskich fanów, by zobaczyć Ministry w akcji ten kolejny raz. Jak więc poszło Amerykanom? Nie można było odmówić im, że przywieźli na Śląsk – jak zawsze zresztą – potężny ładunek gitarowej agresji, elektroniki i totalnego chaosu, z którego przed laty zasłynęli. Pionierom intensywnego EBM przetworzonego na metalową modłę nie można było odmówić mocy i zaangażowania – industrialne walce Ministry przypominały sceniczny rollercoaster: od pulsujących, agresywnych wejść do klasyków takich jak „N.W.O.” i „Just One Fix”, na przewrotnym, świdrującym „So What” kończąc. Elektroniczne zapędy mieszały się z mocnym, gitarowym rdzeniem,
co zaowocowało porywającym show, które mogło się podobać. Trudno jednak piać z zachwytu, gdy w tak widoczny i bezpardonowy sposób Al Jourgensen bez żadnych oporów korzystał z wokalnego wsparcia, a cały jego występ brzmiał jak „z taśmy”. Nie sposób odmówić mu było scenicznej formy, wokalista nie wystał na scenie nawet sekundy i bankowo wyrobił na niej tygodniowy limit kroków, jednak, jeśli tak ma wyglądać pożegnanie z legendą, to lepiej niech szybko już kończą.
Szybkość, hałas i chaos – wszystko to charakteryzowało za to ostatni, przed głównym daniem, najgłośniejszy i najmocniejszy kąsek wieczoru. Deathmetalowcy z Obituary wywiesili na ścianach katowickiego MCK-u nekrolog skierowany do naszych bębenków. Ich bezkompromisowa ściana dźwięku i brutalna esencja ostrego death metalu wybrzmiała gęsto i w punkt, jednak – jeśli w ogóle można tak powiedzieć – zdecydowanie za głośno. Straciła przy tym na rezonie, bo tym, co przebijało się w tym koncercie najmocniej to zagłuszające wszystko decybele. Bez zatyczek na uszy ani rusz, jednak trzeba oddać, że ekipa z Florydy wzorcowo wykonała swoją robotę, a fani tego typu brzmień nie mogli opuścić katowickiej hali niezadowoleni.
To samo trzeba powiedzieć o gwieździe wieczoru, która wkroczyła na scenę tuż po 22, przy dźwiękach kultowego, dziś wywołującego łzę tęsknoty „Crazy Train” Ozzy’ego Osbourne’a. Mastodon zameldował się na scenie głównej i choć ekipa z Atlanty jest polskim fanom dobrze znana, w Katowicach poniekąd zaprezentowali się jako debiutanci – był to bowiem pierwszy koncert w naszym kraju bez gitarzysty Brenta Hindsa, który opuścił szeregi grupy w tym roku. W odświeżonym składzie, z Nickiem Johnstonem za wiosłem, Amerykanie snuli w najlepsze swą epicką opowieść, którą wciąż piszą na nowo. Ich finałowy koncert na „Silesian Noise” był triumfem epiki i zręcznego manewru między głębią psychodelii i skomplikowanych struktur progresywnego zacięcia, które podają z iście chwytliwą nutą. Od rytualnych bramek „Tread Lightly” i potężnych riffów „Black Tongue”, przez mistyczne „Ember City”, aż po absolutną kulminację z szalonym „Blood and Thunder” – ich set był prawdziwym pomnikiem monumentalnego metalu, czym muzycy Mastodon potwierdzili, że zasłużenie wystąpili na sam koniec imprezy. A kończący całość cover „Supernaut” Black Sabbath był piękną klamrą i perfekcyjnym zakończeniem tego iście emocjonującego dnia. Po takiej dawce pulsującego w żyłach ciężkiego grania, nikt nie mógł opuścić katowickiego MCK-u niezadowolony.
Autor: Kuba Banaszewski