Muzyczny Excalibur, czyli słodkie sny Dave’a Stewarta z Eurythmics – wywiad

Po dekadach obecności na światowej scenie muzycznej, współtwórca legendarnego duetu Eurythmics – Dave Stewart – po raz pierwszy wystąpi w Polsce. 21 lipca 2025 roku artysta zagra na Letniej Scenie Progresji w Warszawie, prezentując przekrojowy przelot przez swoją obfitą w przeboje karierę.
O tym, że, choć będzie to pierwszy koncert artysty w naszym kraju, ale nie pierwsza wizyta w Polsce, Dave Stewart opowiedział nam w wyjątkowej rozmowie, która okazała się jego pełnym anegdot „one man show”. Z rozbrajającą szczerością i urokiem gawędziarza autor „Sweet Dreams” przeprowadził nas przez pół wieku muzycznej historii, którą współtworzył wraz z największymi i zaskoczył poruszającymi historiami ze swojego dzieciństwa oraz rodzinnymi powiązaniami z Polską. Takich rozmówców można słuchać godzinami, a ich dokonania wybrzmiewać będą po wsze czasy.
Zapraszamy więc do przeczytania wywiadu, którego Stewart udzielił nam przed swoim scenicznym debiutem nad Wisłą. Była to nie tylko wielka przyjemność, ale i zaszczyt obcowania z prawdziwą muzyczną ekstraklasą.
Kuba (Koncerty w Polsce): Witaj Dave! Bardzo dziękuję, że znalazłeś czas na rozmowę. Spotykamy się z okazji Twojego nadchodzącego koncertu w Warszawie, który odbędzie się w lipcu. To naprawdę wielki zaszczyt móc z Tobą porozmawiać. Pozwól, że zacznę od pytania – czy cieszysz się na powrót w trasę?
Dave Stewart: Tak! W zeszłym roku zagrałem aż 60 koncertów – sześć zero! – z tą samą żeńską kapelą i to była świetna zabawa. Wiesz, jako Eurythmics nigdy nie graliśmy w Polsce, prawda?
KwP: Dokładnie, to będzie Twój pierwszy raz.
Dave: Tak, pierwszy raz zagram w Polsce, ale nie pierwszy raz przyjadę do waszego kraju. To ciekawe, bo byłem w Warszawie w zeszłym roku, a potem poleciałem do miejscowości niedaleko Kielc – mam własną markę wódki, Poetry. Produkuje ją wielopokoleniowa rodzina. Polecieliśmy małym samolotem, wylądowaliśmy na polu, była impreza w namiocie – grałem z lokalnymi muzykami, super klimat.
KwP: Wow, to moje rodzinne strony! Brzmi jak niezła przygoda!
Dave: Oj tak, mam ogromny sentyment do Polski. Moja żona jest w połowie Polką, w połowie Francuzką. Jesteśmy razem od 28 lat.
KwP: To piękne. Gratulacje.
Dave: Dziękuję. Jej ojciec nazywał się Benny Fish – właściwie Benjamin Fisz. Jako chłopiec uczył się
w Anglii. Gdy wracał pociągiem do Polski, ojciec czekał na stacji i błagał go, by nie wysiadał. Jeszcze nie było wiadomo, co się dzieje, ale on coś przeczuwał. Benny posłuchał i nigdy więcej nie zobaczył swojej rodziny – około 60 członków zostało wywiezionych do obozów koncentracyjnych. On sam trafił później do RAF-u, latał Spitfire’ami, został zestrzelony, ale przeżył.
KwP: To naprawdę poruszająca historia.
Dave: Dlatego mój związek z Polską jest bardzo emocjonalny. Mam w domu zdjęcia, dokumenty, wspomnienia… I martwię się o świat, o politykę, o to, co się dzieje wokół Polski, Rosji, Trumpa… Dziwne czasy. Dzisiaj rano pisał do mnie Bob Geldof – mija właśnie 40 lat od Live Aid. Muzyka w takich czasach jest cholernie ważna.
KwP: Zgadzam się w stu procentach. Myślisz, że polityka i czasy, w których żyjemy w dalszym ciągu mogą mieć wpływ na sztukę, na to co robisz?
Dave: Wiesz, gdy do władzy dochodzą konkretni ludzie, często jako pierwsze likwidują sztukę – obcinają fundusze, zamykają szkoły artystyczne. A przecież to właśnie kreatywność uczy życia, nie wkuwanie schematów. To trochę jak z „Rokiem 1984” – społeczeństwo ustala, kto zostanie hydraulikiem, kto prawnikiem… A ja kocham tych, którzy się z tego wyłamują. Artystów, którzy nie boją się być biedni, by robić to, co kochają. Tak właśnie było z Annie Lennox – mieszkaliśmy w squacie i nie mieliśmy nic, ale byliśmy szczęśliwi.
KwP: Czy więc w waszych piosenkach, które tworzyliście z Annie Lennox w Eurythimcs próbowaliście przemycić coś więcej, jakiś przekaz dla świata?
Dave: Większość utworów, które do dzisiaj gram na koncercie, ma melancholijny charakter, ale jednocześnie bardzo podnoszą na duchu. Nawet przy pisaniu „Sweet Dreams” – piosenka miała klimat dystopijnej opowieści o tym, jak „niektórzy chcą wykorzystywać innych”. I wtedy powiedziałem: „Może powinniśmy dodać sekcję typu: „trzymaj głowę wysoko, nie poddawaj się”. Teraz koncert kończy się dużo mocniej dzięki tej części.
KwP: Kiedy grasz swoje stare utwory, czy te z Eurythimcs czy solowe, wracają do Ciebie dawne emocje, czy patrzysz na nie dzisiaj z dystansu?
Dave: Wszystkie piosenki, które gram, są różne – cały zestaw utworów Eurythmics – ale mają w sobie coś wspólnego. Pewnie dlatego, że Annie i ja byliśmy parą i mieszkaliśmy razem. Te utwory można interpretować jako piosenki o relacjach – zarówno międzyludzkich, jak i o relacji z całym światem. Na koncertach ludzie to czują. Widzisz publiczność – niektórzy płaczą, inni szaleją – w zależności od piosenki. Dlatego naprawdę kocham grać na żywo. Oczywiście uwielbiam też nagrywać w studiu, ale wyjście na scenę… to magiczny moment – te pięć sekund tuż przed wejściem, kiedy słychać szmer publiczności…
KwP: To napięcie, magia? One wciąż działają, po tylu latach?
Dave: Tak, to napięcie jest nie do przebicia. I myślę, że większość artystów – czy to Mick Jagger, Radiohead, Tina Turner, ktokolwiek – kiedy wychodzą na scenę, stają się jakby postacią, która wyraża wszystko, co czuje. I mają nadzieję, że publiczność to poczuje.
Kiedy artysta lub zespół osiąga sukces, dzieje się tak dlatego, że publiczność naprawdę łączy się z tą muzyką – nie tylko z piosenkami i występem, ale z tym, jak zostały wykonane. Ale ostatecznie to właśnie piosenki zostają z nami. Kiedy słuchasz Boba Dylana, Leonarda Cohena, Nirvany… To piosenka zostaje
z tobą. Idziesz ulicą i nagle w głowie pojawia ci się utwór Red Hot Chili Peppers albo „Hallelujah” Leonarda Cohena. I zastanawiasz się – dlaczego? Nie myślałeś o tym wcześniej – po prostu idziesz, a tu nagle… I dlatego uważam, że muzyka jest z nami obecna cały czas.
Pisanie piosenek nie polega na tym, że siedzę godzinami przy pianinie i mówię: „muszę napisać coś
o wietrze”. Nie. To nigdy tak nie działa. To po prostu się dzieje – idziesz ulicą albo pijesz kawę i nagle… coś wpada ci do głowy. Bo otwierasz tę przestrzeń w umyśle. I dzieje się magia.
Warszawa, 23.07.2025r.

KwP: Wracając do koncertu – czy występowanie w nowych miejscach nadal uczy Cię czegoś nowego? Pomaga zachować świeżość?
Dave: To dla mnie dość dziwne doświadczenie. Byłem przecież osobą, która napisała te piosenki dla Annie i razem je wykonywaliśmy w latach 80. i 90. I teraz – gdy gram je na scenie – pojawiają się we mnie miliony emocji. Co ciekawe – członkinie mojego zespołu, wszystkie są niesamowite – też zaczęły bardzo emocjonalnie podchodzić do niektórych utworów. Bo opowiedziałem im historie z mojego życia, o tym, jak dana piosenka powstała. A potem są takie numery jak „Missionary Man” czy „Would I Lie to You” – te prawdziwie potężne soulowo-rockowe piosenki – które mają w sobie ogromną energię. Albo „Sisters Are Doin’ It for Themselves” – a ja gram to z żeńskim zespołem, więc one naprawdę w to wchodzą. Ellie, nasza perkusistka, jest niesamowita. A wokalistka – moim zdaniem jedna z najlepszych na świecie – to Vanessa Amorosi. Jej głos powala. Czasami widzę, jak publiczność siedzi
z rozdziawionymi ustami, gdy ona śpiewa.
KwP: Przez lata pracowałeś z wieloma utalentowanymi kobietami: od Annie Lennox w Eurythmics po obecny, całkowicie żeński skład. Co sprawia, że ta dynamika jest dla Ciebie wyjątkowa? Jakie emocje
i inspiracje daje Ci taka współpraca?
Dave: Wiesz, to ciekawe. Poza Annie, pracowałem też z Sinéad O’Connor, Gwen Stefani w Los Angeles…
KwP: Z Arethą Franklin, Stevie Nicks…
Dave: Tak, i myślę, że mam w sobie silną kobiecą stronę. Kiedy rozmawiam z nimi o ich historii, ich życiu – to właśnie wtedy zaczynam tworzyć pomysł na piosenkę. Opowiadają mi o rzeczach, które je spotkały. Czują się przy mnie bezpiecznie. I czasem zdradzają coś, czego nigdy wcześniej nikomu nie mówiły. Mam w sobie pewną umiejętność, by ująć to wszystko w muzyce albo słowach – tak, żeby one czuły, że nie oddają tego w całości publiczności. To raczej taki podtekst. Coś, co czujesz między wersami.
Ale robię to też z mężczyznami. Na przykład ostatnio z Darylem Hallem. Pracowaliśmy nad jego albumem. Przechodził bardzo trudny czas – zmarła mu żona. I była tam jedna piosenka, którą bardzo chciał napisać, ale nie mógł tego z siebie wydobyć. Opowiadał, że chodził na cmentarz… W końcu powiedziałem: „Co powiesz na wers: Nad cmentarzem tęcza, a ja czuję światło”. To był początek. I wtedy ruszyło. Napisał tę piosenkę. Gdy jej posłuchasz – wow – jest niesamowita. Smutna, ale nagle pojawia się w niej jakiś przełom. Z Mickiem Jaggerem też miałem taką sytuację – napisałem z nim piosenkę, która miała być o postaci z filmu, ale trochę zrobiłem z niej piosenkę o nim samym – „Old Habits Die Hard”.
KwP: Uwielbiam ten soundtrack!
Dave: To piosenka o facecie, który nie potrafi przestać. Napisaliśmy też wtedy utwór „The Blind Leading the Blind”. Świetny tekst – o byciu „na szczycie szczytów”, ale pod tym wszystkim czai się zupełnie coś innego.
KwP: Czy współprace z innymi artystami, często z bardzo różnych muzycznych światów, wciąż są dla ciebie ważnym źródłem inspiracji?
Dave: Tak. Kocham pisanie piosenek. Teraz pracuję z młodą dziewczyną – nazywa się Grace Bowers. Ma dopiero osiemnaście lat, gra niesamowicie na gitarze, ma kręcone włosy. Dopiero zaczynamy pracę nad tekstami, bo ona bardzo się boi nie tylko śpiewać, ale i pisać słowa, które naprawdę coś dla niej znaczą.
KwP: Wciąż szuka siebie.
Dave: Dokładnie. Pracuję też z grupą młodych ludzi, którzy mieszkają w Hiszpanii. Zawsze pracuję
z nieznanymi artystami – równolegle do projektów filmowych czy współpracy z wielkimi nazwiskami.
KwP: Właśnie, zbudowałeś niesamowitą solową karierę – od muzyki, przez produkcję, po reżyserię. Która z tych ról dziś daje Ci największą satysfakcję, patrząc na te wszystkie współprace? Lista jest naprawdę imponująca.
Dave: To naprawdę dziwne, bo nie sądziłem, że będę robił muzykę. Myślałem, że będę grać w piłkę nożną.
KwP: Pochodzisz z północnej Anglii, z Sunderland, prawda?
Dave: Tak. A to wszystko zaczęło się od… złamanej nogi. Miałem 14 lat, w tym samym czasie moja mama odeszła, brat wyjechał na studia, zostałem sam. Nie mogłem grać w piłkę przez rok. Nie słuchałem wtedy jeszcze muzyki – miałem może czternaście lat. Ale mój kuzyn, który wyjechał do Memphis – był dziewięć lat starszy, miał około 21 – od zawsze był zafascynowany Elvisem. I mówił z akcentem
z południa USA – ludzie mówili mu, żeby przestał tak mówić. A on i tak to robił. Do dziś mieszka
w Memphis.
I on wysłał mi paczkę. Pamiętam – zadzwonił listonosz, a ja z kontuzją kuśtykałem do drzwi. Na pudełku była amerykańska pieczątka, Memphis. W środku były dwie pary sztruksowych dżinsów Levi’s i kilka albumów bluesowych. Byłem tak znudzony, że położyłem płytę na domowej roboty gramofonie, który zbudował mój ojciec. I jak tylko zaczęła grać – wpadłem w trans.
Z szafy wyjąłem starą gitarę brata i… tak się to zaczęło. Ta gitara stała się moim Excaliburem.
KwP: Jak uderzenie pioruna, początek prawdziwej angielskiej legendy.
Dave: Tak. I wtedy zacząłem grać z nauczycielem w klubach folkowych. Potem dołączyło do nas dwóch chłopaków. Nagle byłem w Londynie, podpisałem kontrakt z Island Music, tak to się zaczęło. Wszystko zawdzięczam tej gitarze i przesyłce z Memphis.
KwP: Zaczynałeś od bluesa, powiedz jak przeszedłeś z tych tradycyjnych, korzennych brzmień do nowoczesnego synth-popu, który stworzyłeś z Eurythmics wiele lat później?
Dave: Pojechałem do Niemiec, poznałem Connego Planka, który pracował z Kraftwerkiem. Tam zacząłem eksperymentować z syntezatorami, stołem mikserskim… W Anglii nikt wtedy nie pozwalał na takie rzeczy.
Zacząłem myśleć: „Chcę robić to sam”. Kiedy wróciłem do Londynu, pożyczyliśmy pieniądze na mały stół mikserski i magnetofon. A drugi magnetofon ukradliśmy z wytwórni (śmiech) – i tak powstało nasze pierwsze domowe studio.
KwP: Czy jest jakaś konkretna piosenka – z repertuaru Eurythmics albo solowego – którą dziś najbardziej lubisz grać, do której wracasz najchętniej?
Dave: Jest kilka utworów Eurythmics, które w nowym aranżu stały się wręcz epickie. Na przykład „Miracle of Love” – kiedyś był to po prostu dobry numer w secie, a teraz brzmi monumentalnie. Uwielbiam „Here Comes the Rain Again” – to długie, dramatyczne intro, cała atmosfera. Z mojego solowego albumu „The Blackbird Diaries” – lubię grać utwór, który jest jak z repertuaru Rolling Stonesów. W tekście nawet ich wspominam. Tytuł to „So Long Ago”.
Uwielbiam też „The Gypsy Girl and Me” – to cała prawdziwa historia – oraz „The Beast Called Fame”. Wszystkie te utwory opowiadają moje historie. Mam mnóstwo nagrań koncertowych, tylko jeszcze nie wiem, co z nimi zrobić.
KwP: Powiedz co takiego jest w piosenkach Eurtyhmics, że wciąż zaskakują brzmieniem i porywają tłumy? Nie gracie razem z Annie Lennox od ponad 20 lat, a wasza muzyka wciąż jest żywa i obecna wśród kolejnych pokoleń słuchaczy.
Dave: Nie wiem, co takiego jest w piosenkach Eurythmics, ale one wciąż lecą w radiu – w USA,
w Niemczech, wszędzie.
KwP: W Polsce również!
Dave: Właśnie. Co ciekawe – w różnych krajach różne piosenki były największymi hitami. W Polsce np. „I Saved the World Today” miała inną siłę oddziaływania i inne miejsce na listach niż we Francji. Zauważyłem to dopiero w zeszłym roku. Pomyślałem: ciekawe, które piosenki lubią w Danii albo gdzie indziej. I patrzę – o rany, zupełnie inaczej niż w Ameryce czy Wielkiej Brytanii.
KwP: Może cię zaskoczę, ale „Lily Was Here”, twój solowy duet z Candy Dulfer z 1990 roku, to był niemały hit w Polsce. Naprawdę wielki przebój, który do dziś można usłyszeć w radiach.
Dave: Serio? Ten instrumentalny utwór? To ciekawa historia. Wiesz, może zaproszę jakąś świetną saksofonistkę z Polski, żeby zagrał go ze mną w Warszawie. To byłoby świetne. Czasem robimy coś spontanicznego – ktoś wchodzi na scenę, wykonujemy duet albo coś podobnego. Dobry pomysł!
Bo wiesz, często piszę muzykę do filmów. Pracowałem z Robertem Altmanem – on nigdy nie miał zbyt dużego budżetu, ale wszyscy aktorzy chcieli z nim pracować, bo był naprawdę nowatorski. I wyjątkowy. Więc pisałem dla niego muzykę.
„Lily Was Here” powstało zaś do filmu holenderskiego reżysera Bena Verbonga. Poruszył mnie scenariusz – był bardzo tragiczny. Opowiadał o młodej, siedemnastoletniej Holenderce, która zakochała się w czarnoskórym chłopaku ze stacjonującej tam amerykańskiej bazy wojskowej. Jej rodzice byli rasistami, więc musiała wszystko ukrywać. Kiedy się dowiedzieli, wpadli w szał, ale ona już była z nim w ciąży. Uciekła, jechała samochodem do Amsterdamu… a właściwie do Rotterdamu. Tam wpadła
w bardzo złe towarzystwo. Ktoś zaproponował jej nocleg, ale nie wiedziała, że to dom publiczny. Historia była naprawdę mroczna. I w pewnym momencie napisała na ścianie: „Lily była tutaj”.
KwP: I stąd wziął się pomysł na utwór?
Dave: Tak. Film miał tytuł „The Cashier” – czyli „Kasjerka”. Ale powiedziałem: „Dla mnie lepiej byłoby nazwać to ‘Lily Was Here’, bo to tak bardzo wnika w emocje”. Ten moment był przejmujący
i zainspirował całą kompozycję.
Candy Dulfer miała wtedy może 16 albo 17 lat. Reżyser powiedział mi: „Widziałem tę dziewczynę
w klubie – grała z ojcem, Hansem Dulferem – i jest niesamowita na saksofonie”. Ja już myślałem o tym, żeby cała ścieżka dźwiękowa miała surowy, jazzujący, mroczny klimat.
Zaproponowałem jej, żeby przyszła do studia na jeden dzień. Była świetna. Powiedziałem: „Zostań na tydzień – zrobimy cały soundtrack z kontrabasem, klawiszami”. I została.
Na końcu powiedziałem: „Słuchaj, cały film jest tak ciężki, że musimy dać coś lżejszego, bardziej melancholijnego, ale nie aż tak mrocznego”. Powiedziałem: „Po prostu podążaj za mną z melodią”. I to wszystko – zagraliśmy to na jeden raz. Zrobiłem to, zagrałem, no i stało się – to był hit w Ameryce,
w Anglii, wszędzie.
O tak, na pewno zaproszę saksofonistkę na koncert w Polsce. Znasz jakąś dobrą saksofonistkę
z Warszawy?
KwP: Osobiście nie, ale z chęcią Ci kogoś znajdę! Dam znać promotorowi twojego koncertu w Polsce.
Dave: Powiedz tylko, że to musi być ktoś naprawdę dobry. Bo wiesz, mam cały zespół żeński. Nie zapomnij!
KwP: Obiecuję! Zbliżamy się powoli do końca naszej rozmowy, więc na koniec chciałem podkreślić, jak miło patrzeć, że wciąż jesteś tak pełen energii i pasji do muzyki, tworzenia. Co sprawia, że po tylu latach wciąż chcesz sięgać po gitarę i wchodzić do studia?
Dave: Coś się we mnie wydarzyło w tamtym magicznym momencie, gdy byłem dzieckiem. Coś się wydarzyło też wtedy, gdy – powiedzmy – „na chwilę umarłem” podczas tamtej operacji. Kiedy się obudziłem z narkozy, czułem się tak, jakbym był podłączony do gniazdka z prądem. I od tamtej pory tak się właśnie czuję. Budzę się rano, jestem podekscytowany życiem i kreatywnością. Kocham życie, kocham tworzyć. Taki jestem.
KwP: Piękne podsumowanie, dziękuję za rozmowę – to był prawdziwy zaszczyt i przyjemność. Powodzenia na trasie i do zobaczenia w Polsce!
Dave: Dzięki. Nie zapomnij o saksofonistce! Szukajcie najlepszego saksofonu w Warszawie!
Autor: Kuba Banaszewski