Jak rozbujać hale od pierwszej sekundy – przewodnik autorstwa Limp Bizkit – relacja

Limp Bizkit – Łódź, Atlas Arena (23.03.2025r.) org. Live Nation
Emocje już trochę opadły, więc możemy przyjrzeć się koncertowi Limp Bizkit w Atlas Arenie w Łodzi, który doskonale oddał to, czego można było oczekiwać po ekipie Freda Dursta.
Czekaliśmy na ich kolejny koncert w Polsce całe długie 9 lat, chociaż patrząc na publiczność, wszystkie komentarze i rozmowy, duża część widowni czekała na nich pewnie ze dwie dekady. Nadzieje polskich fanów były jeszcze rozgrzebane przez Pol’and’Rocka, gdzie LB mieli wystąpić w 2022 roku, jednak koncert ten nie doszedł do skutku i patrząc na to jak to wyglądało w Łodzi, aż boję się pomyśleć co mogłoby się wydarzyć podczas tak dużego festiwalowego występu, gdzie ten tłum byłby nieporównywalnie większy. Wyczuwam istne szaleństwo. Ale wróćmy do Łodzi.
Przyznam szczerze, że miałem pewne obawy co do samego zespołu i przede wszystkim Freda Dursta, który potrafi mieć swoje humory, i nazwijmy to łagodnie, wzloty i upadki, zarówno na scenie i poza nią, ale ten aspekt działalności Amerykanina już nie będę tu rozgrzebywać. Nie pomagało też spojrzenie na setlistę pierwszego europejskiego koncertu z tej trasy. Godzina grania? 12 numerów, w tym “Break stuff” zagrane dwa razy?! To nie mogło się dobrze skończyć… ale jednak się udało, bo z koncertu na koncert machina z Florydy nabierała rozpędu.
Limp Bizkit od zawsze kupowali mnie tym swoim nieskrępowanym luzem, nonszalancją, niesamowitą pewnością siebie połączoną z odpowiednią mocą i ciężkością, tak dobrze obudowaną nośnymi i soczystymi riffami trafiającymi tam gdzie powinny. I mam wrażenie, że pomimo upływu lat, ten opis dalej do nich pasuje.
Amerykanie już od początku postanowili pokazać nam czego możemy spodziewać się po tym koncercie. I zadam to pytanie głośno: kto tak naprawdę zaczyna występy od jednego ze swoich najmocniejszych kawałków? „Break Stuff” przetoczyło się jak walec przez bujającą się publiczność, która od samego startu postanowiła wykorzystać ten koncert do zabawy i falujący tłum naprawdę robił wrażenie. Patrząc na to z wysokości trybun nawet nie wiedziałem kiedy to wszystko zamieniło się w jeden wielki organizm. QOTSA potrafili zacząć na Open’erze od klasyka w postaci “No One Knows”, Kravitz w Krakowie od rockowej petardy “Are You Gonna Go My Way”, Pantera ostatnio od ciężkiego “A New Level”, jednak żadne z tych otwarć nie było tak skuteczne jak to zaprezentowane przez Limp Bizkit. A kolejne utwory nie zamierzały zwalniać tej pędzącej w ekspresowym tempie lokomotywy z napisem Loservill.
“Show Me What You Got” rozpędem przeleciało do „Hot Dog”, w którym refren mógł wgnieść w ziemię. Kolejne „My Generation” przypomniało tę niesamowicie przebojową stronę zespołu, “Livin it up” i „Take a Look Around” z dedykacją dla Toma Cruise’a, zrobiło więcej miejsca na gitarę Wesa, by ani na chwilę nie zwalniać przy przyjętym chyba najgłośniej „Rollin”.
Chwila oddechu podczas „Behind Blues Eyes” przy rozświetlonej latarkami Atlas Arenie i znowu wsiadamy do karuzeli zabawy, chociaż przy kolejnym „Nookie” miałem wrażenie, że zespół nie dał z siebie wszystkiego. Na brak wrażeń nie mogliśmy za to narzekać przy „Full Nelson”, które zostało zagrane z Dawidem z Krakowa gościnnie na wokalu. Tak, Fred wyciągnął z tłumu fana i dał mu mikrofon. I co najważniejsze, Dawid naprawdę dobrze sobie poradził. W ogóle Fred był tego dnia w dobrym humorze. Zagadywał, dziękował, odpalał swoje charakterystyczne ruchy i bawił się z publicznością, która właśnie takiego frontmana potrzebowała tego wieczora.
Następnie dostaliśmy jedynego reprezentanta późniejszej twórczości zespołu, czyli „Gold Cobra”, szybki powrót do klasyków przy „My Way”, cover „Faith”, którego fenomenu dalej nie jestem w stanie zrozumieć i końcówka z mocnym „Boiler” poprawionym ponownie zagranym „Break Stuff”, przy którym publiczność już odpięła pasy, wyleciała przez rozbitą szybę kabrioletu i leciała dalej przed siebie. Tak, Limp Bizkit zagrali dwa razy ten sam kawałek, odgrywając go zarówno na początku jak i na końcu, ale jak to powiedział Durst – “since we are american band, we like things bigger and we like more often”.
Łódzki koncert Limp Bizkit był kwintesencją i swego rodzaju wizytówką amerykańskiego zespołu. Niesamowicie konkretne show, które przeniosło nas do świata, gdzie rządzi gitarowy groove wyzwalający kolejne pokłady energii naprawdę dobrze bawiącej się publiczności. Zespół i Fred wyraźnie w formie i szkoda jedynie, że zagrali tylko 1h20. Nie wspomniałem nic o całej otoczce towarzyszącej temu wydarzeniu? A to dlatego, że te wszystkie liczne supporty i przede wszystkim tego konferansjera to można było po prostu sobie darować.
Autor: Grzegorz Słoka