Every Little Thing He Does Is Magic, czyli Sting w Gliwicach wciąż ma to coś – relacja

sting gliwice 2025

Sting – Gliwice, PreZero Arena (21.10.2025r.) org. Live Nation

Sting jest fenomenem. Brytyjski muzyk niewątpliwie jest wyjątkową postacią na muzycznym krajobrazie ostatniego półwiecza. Bo jak inaczej nazwać artystę, który obecny na scenie od dekad, dziś już ponad 70-letni, wciąż przyciąga. A przecież wszyscy wiemy czego się spodziewać, słyszeliśmy tę historię setki razy. Ba, znajdźcie mi kogoś, kto jeszcze Gordona Sumnera w Polsce nie widział – chętnie posłucham jego wymówki, bo jak mało kto słynny basista i motor napędowy The Police, odwiedza nas nie tylko regularnie. On dba byśmy o nim nie zapomnieli nawet na chwilę. Więź z polskimi fanami trudno nazwać inaczej niż równie wyjątkową – odwdzięczamy mu się wciąż tym samym, o czym świadczą tłumy na jego kolejnych koncertach. Tym razem zaserwowane w formie dubletu – w Krakowie i Gliwicach, dzień po dniu, tak jakby grał – a prawie gra – u nas co chwilę. Nie ma w tym jednak ni krzty rutyny czy elementów nudy – Sting nie przestaje zaskakiwać, tak naprawdę nie zmieniając się zbytnio, ani nie kombinując. I chyba w tym tkwi jego sukces, bo najlepiej czuje się na scenie, gdy może być sobą.

A ostatnie lata to przecież szereg projektów i eksperymentów, łapczywie przez Stinga dodawanych do i tak przebogatego resume. Czego to już nie było? Trasa z orkiestrą, płyta symfoniczna, raz kameralnie, raz z pompą. Raz nawet z Shaggy’m, co lepiej przemilczeć, ale nawet w tak dziwacznym duecie panowie zdawali bawić się razem najlepiej. Nie wiem kto szepnął Stingowi to krótkie, dźwięczne słówko, być może też sam, w przypływie nostalgii sam na to wpadł, a rozwiązanie nie tylko czaiło się tuż za rogiem, co było po prostu oczywiste. To, co najcelniejsze jest też najczęściej zbyt jasne, by dojrzeć to od razu. I być może 74-latek musiał posmakować wielu muzycznych przypraw nim znów trafił w samo sedno. A wystarczyło wrócić do korzeni, do trzyosobowego składu, które jak maszyna otworzyła wiele lat temu Stingowi drzwi do muzycznej chwały. Bo właśnie ostatnia iteracja, formuła tria w postaci projektu „Sting 3.0” przyniosła to, czego artysta, często ostatnimi czasy po omacku, poszukiwał najmocniej – podobnych jak przed laty emocji, które buzują i znajdują swe ujście w instrumentalnej biegłości. 

Obdarte z ozdobników kompozycje zagrane, niczym za złotych czasów The Police, przez bajecznie zgrane trio – Sting, Dominic Miller i Chris Maas za perskują – odzyskały swoją magię, zabrzmiały na ostatnich koncertach najlepiej od lat. Samemu Stingowi zdaje się też nie brakuje obecnie frajdy z odgrywania tych przecież nie najmłodszych kawałków, które ogrywał na wszelkie sposoby przez dekady. Teraz jednak, skupiając się na instrumentalnych smaczkach, w przepastnych halach, które dzięki ascetycznej scenografii zamieniają się w małe kluby, muzycy wydobywają z nich to co najlepsze.

Sting czarował nas w Gliwicach

I trzeba tutaj Stingowi oddać, co cesarskie – artysta przez prawie pół wieku kariery zgromadził kolosalny katalog hitów, którymi zawstydzić może niejednego kolegę po fachu. Oczywiście formuła instrumentalnego trio, na bas, gitarę i bębny, najmocniej sprzyjała spoglądaniu w kierunku numerów The Police, z których usłyszeliśmy lwią część największych i najważniejszych utworów kultowej grupy, jednak trzeba też przyznać, że obecny skład świetnie odnajdywał się i nadawał nowego, świeższego sznytu również solowym dokonaniom Sumnera. I już od samego początku wydawało się, że muzycy aż rwą się do grania – pierwsze takty kultowego „Message in a Bottle” wybrzmiały bowiem dobre kilkanaście minut przed planowym rozpoczęciem koncertu w Gliwicach. Gdy bez ostrzeżenia zgasły światła stało się jasne, że będzie to wieczór pełen konkretów. W pełnym i każdym znaczeniu tego słowa. 

Od 1996 roku Sting zagrał w Polsce dwadzieścia cztery razy, z czego przez ostatnie trzy lata była to już szósta wizyta muzyka nad Wisłą. Ale dalej, podczas obu wieczorów – zarówno w Krakowie, jak i Gliwicach – hale wypełnione były fanami po brzegi. Muzykom nie pozostawało więc nic więcej jak tylko sprostać niemałym oczekiwaniom wobec kolejnej sztuki w naszym kraju. I zrobili to z nawiązką. Bez ustanku czy chwili wytchnienia. Przebój za przebojem. Hit za hitem. Wciąż w tak samo dobrej formie. Bez zbędnych słów, zbędnej kokieterii czy scenicznego pozerstwa, Sting postawil na to, co najważniejsze – na muzykę.

Żelazna klasyka? Proszę bardzo! Nim się obejrzeliśmy, ze sceny poleciały już „Englishman in New York”, „If I Ever Lose My Faith in You” czy kojącego „Fields of Gold”, najcenniejszych skarbów w solowym dorobku mistrza. A The Police? Ich też nie mogło zabraknąć. I choć w pełnym, kultowym składzie kapela z Newcastle zagrała w Polsce tylko raz, niemal dwie dekady temu, sentyment dla najsłynniejszego tria lat 80. Polacy mają ogromny, co potwierdziły gorące reakcje na zwiewne „Every Little Thing She Does Is Magic” czy rozimprowizowane „Wrapped Around Your Finger”. A muzycy na scenie zdawali się tylko rozgrywać i rozkręcać jeszcze bardziej z każdą zagraną nutą.

Główny kierownik wieczoru, odpowiedzialny za muzykę i słowa, które nucą i śpiewają pokolenia, zdawał się nienachalnie panować nad strukturą pędzącego show. Głos Stinga, wzbogacony usprawiedliwioną wiekiem głębią, naturalną i dodającą powagi, wciąż jest nie do zdarcia i podejrzewam, że gdyby wokalista miał zaraz po show w Gliwicach zagrać wszystko od nowa, z pewnością sprostałby temu zadaniu. Interesującym było jednak skupić się na jego basowych zagrywkach – nie bez powodu The Police nazywany był zespołem trzech wirtuozów. Obecny skład nie odstawał, a zgodnie z branżowym powiedzeniem, że zespół jest tak dobry jak jego perkusista, najmłodszy w składzie Maas robił wszystko, by nie splamić honoru wszystkim wybitnym pałkerom, którzy grali ze Stingiem przed nim. A Miller? Tu nie trzeba nic dodawać, 65-letni gitarzysta jest marką samą w sobie. Najbardziej oddany od lat kompan Stinga na gitarze tworzył prawdziwe cuda – kiedy trzeba bajecznie malował subtelne tło, innym razem wybijał  się na przód z ciętymi niczym brzytwa zagrywkami. W ciągu tego dwugodzinnego show pokazał pełne spektrum swoich możliwości, a Sting może tylko z wdzięcznością spoglądać na swojego towarzysza, z którym rozumie się bez słów, i dziękować losowi, że zesłał mu takiego gitarzystę. 

I choć oczywiście to najbardziej przebojowe momenty podrywały gliwicką publikę, to najciekawszą częścią show okazała się ta z pozoru niepozorna, wypełniona nieoczywistymi muzycznymi wyborami. Mniej więcej w połowie koncertu Sting na chwilę przysiadł i miał jeszcze więcej przestrzeni, na to, by jeszcze mocniej skupić się na brzmieniu i wzajemnym zgraniu z zespołem. Ta spokojna, siedząca część w wykonaniu Stinga i jego oddanego tria okazała się segmentem koncertu najbardziej skupionym, nastawionym na popis instrumentalnej maestrii, która zamknęła się w kręgu trzech współgrających ze sobą doskonale muzyków. I przyniosła coś jeszcze – w tym odmierzonym od linijki, zaplanowanym co do minuty show, znalazło się miejsce na dozę improwizacji.

A ostatnie lata to przecież szereg projektów i eksperymentów, łapczywie przez Stinga dodawanych do i tak przebogatego resume. Czego to już nie było? Trasa z orkiestrą, płyta symfoniczna, raz kameralnie, raz z pompą. Raz nawet z Shaggy’m, co lepiej przemilczeć, ale nawet w tak dziwacznym duecie panowie zdawali bawić się razem najlepiej. Nie wiem kto szepnął Stingowi to krótkie, dźwięczne słówko, być może też sam, w przypływie nostalgii sam na to wpadł, a rozwiązanie nie tylko czaiło się tuż za rogiem, co było po prostu oczywiste. To, co najcelniejsze jest też najczęściej zbyt jasne, by dojrzeć to od razu. I być może 74-latek musiał posmakować wielu muzycznych przypraw nim znów trafił w samo sedno. A wystarczyło wrócić do korzeni, do trzyosobowego składu, które jak maszyna otworzyła wiele lat temu Stingowi drzwi do muzycznej chwały. Bo właśnie ostatnia iteracja, formuła tria w postaci projektu „Sting 3.0” przyniosła to, czego artysta, często ostatnimi czasy po omacku, poszukiwał najmocniej – podobnych jak przed laty emocji, które buzują i znajdują swe ujście w instrumentalnej biegłości. 

Obdarte z ozdobników kompozycje zagrane, niczym za złotych czasów The Police, przez bajecznie zgrane trio – Sting, Dominic Miller i Chris Maas za perskują – odzyskały swoją magię, zabrzmiały na ostatnich koncertach najlepiej od lat. Samemu Stingowi zdaje się też nie brakuje obecnie frajdy z odgrywania tych przecież nie najmłodszych kawałków, które ogrywał na wszelkie sposoby przez dekady. Teraz jednak, skupiając się na instrumentalnych smaczkach, w przepastnych halach, które dzięki ascetycznej scenografii zamieniają się w małe kluby, muzycy wydobywają z nich to co najlepsze.

sting arena gliwice 2025
Sting w Gliwicach

Hipnotyzujące wersje świetnie podrasowanego i nieco zakurzonego „Never Coming Home” (z improwizacyjnie wplecionym tematem z policyjnego „When The World is Running Down, You Make The Best Of What Still Around”), czy orientalne „A Thousand Years” i romantyczne „Mad About You” i „When We Dance” wybrzmiały z wielką klasą i czcią, o każdy dźwięk i muzyczną sztuczkę. Gliwicka publika doświadczyła też nie lada gratki, w miejsce obecnego dzień wcześniej w Krakowie „Driven to Tears” (ulubionego numeru The Police piszącego te słowa), usłyszeliśmy jeszcze większą perełkę  „Jeremiah Blues, Part 1” z urokliwego albumu „The Soul Cages” sprzed 35 lat. Po raz pierwszy na tej trasie, po raz pierwszy od 1992 roku – i niech ktoś powie, że Stinga nie stać na porywy spontaniczności.  

Perły perłami, ale polscy fani nie przybyli przecież do Gliwic przecież dla samych ciekawostek. Ale Sting wiedział, co robi – miał jeszcze w rękawie wiele asów. Porywający i przebojowy przelot przez żelazną klasykę rodem z macierzystej kapeli muzyka rozpoczęła mieszanka „Can’t Stand Losing You” i „Reggatta de Blanc”, a kosmiczne „Walking on the Moon” oraz czadowe „So Lonely” wywołały falę gorących reakcji, mieszających się
z ciętymi gitarami, połamanymi rytmami i odważnymi wpływami punka i reggae, za które świat dawno temu pokochał The Police. Maraton hitów kultowej kapeli skwitował jeszcze „King of Pain”, a w międzyczasie trio przerzedziło go jeszcze przepiękną wersją „Shape of My Heart” i dalekowschodnim „Desert Rose”.

Na koniec podstawowej części show jeszcze obowiązkowa repeta z klasyki – nie mogło przecież zabraknąć „Every Breath You Take”, choć sam Sting z pewnością odetchnął z ulgą, gdy zagrał jego ostatnią nutę – przyspieszona, bardziej rockowa wersja zdaje się być bardziej prezentem dla fanów, który zawsze musi się pojawić, niż miłym powrotem do przeszłości dla samego autora. Nie powinien jednak narzekać, ten jeden przebój zagwarantował mu wieczną popularność, muzyczną nieśmiertelność i stabilność finansową przyszłym pokoleniom jego potomków. A przecież Sting nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Prędko, po szybkim zejściu ze sceny, nie przedłużając sztucznej przerwy na bis, usłyszeliśmy ikoniczną, rwaną partię gitary, której nie sposób nie rozpoznać po jednej nutce i która od razu zdradziła niecne zamiary muzyków. „Roxanne”, bo o niej mowa, rozniosła swą mocą przestrzenie gliwickiej hali, przypominając, że niczym najlepszy klasyk nie ima się upływającym latom. Ogniste riffy rodem z końcówki lat 70. zrównoważone zostały na sam koniec przez delikatne pociągnięcia strun i melodię, która nie przestaje poruszać. Trudno o lepszą muzyczną puentę wieczoru i podsumowanie bogatego dorobku Stinga niż „Fragile”, wielki przebój, prawdziwy skarb z kultowej płyty „…Nothing Like The Sun” z 1987 roku. Po opadających niczym jesienne liście dźwiękach, które ciszej i ciszej zsuwały symboliczną kurtynę w dół, trudno było prosić o więcej. Tym bardziej, że wiemy, że nie zagrały one na „żegnaj”, a raczej na „do zobaczenia”.

Remedium na muzyczną nieśmiertelność w wydaniu Pana Żądło? Bądź sobą. No matter what they say.

Autor: Kuba Banaszewski

Sting Setlist PreZero Arena, Gliwice, Poland 2025, Sting 3.0

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!