Yes, It’s Fcking Political, czyli Skunk Anansie podbijają Torwar

Skunk Anansie – Warszawa, Torwar (14.03.2025r.) org. Charm Music
Polacy kochają Skunk Anansie i trzeba przyznać, że z wielką wzajemnością. Kolejna wizyta brytyjskiej ekipy w naszej kraju spotkała się bowiem nie tylko z gorącym przyjęciem, ale i odczuwalną tęsknotą polskiej publiki za autorami „Hedonism”. A przecież od ostatnich pięciu (!) klubowych koncertów grupy nad Wisłą minęły zaledwie trzy lata. To wystarczyło jednak, by nie zawieść Skin i jej ekipy, która przekroczyła już magiczną barierę ponad dwudziestu koncertów w Polsce, a w chłodny piątek 14 marca 2025 roku polska publika niemal szczelnie wypełniła warszawski Torwar.
Zespół, który w ostatnich latach wyprzedawał z łatwością największe rodzime kluby, a w 2019 roku zgromadził kilkusettysięczną publiczność na Pol’and’Rock’u w Kostrzynie nad Odrą, na tegorocznym tournée postawił tylko na jeden, większy koncert stolicy, co wyraźnie zaskoczyło, ale i zachwyciło też od pierwszych chwil zaangażowany, acz przyzwyczajony do grania w mniejszych salach, zespół. Jednak nim chwilę po 20 muzycy Skunk Anansie zameldowali się na warszawskiej scenie, iskrę pod rockowy ogień, który za chwilę zgotować mieli Brytyjczycy, podsyciła inna, młoda kapela z Wysp – młodzieńczy kolektyw So Good. Najpierw na scenie pojawiło się dwóch muzyków w różowych kominiarkach, którzy zasiedli za perkusją i stawili się przy basie. Po chwili dołączyły do nich dwie tancerki-chórzystki oraz narwana wokalistka, by wspólnie zaprezentować rozbujana wariację na temat nastoletniego pop punku z kontrowersyjnym zadęciem. Kompozycje były krótkie, teksty celne i prześmiewcze, a energii grupie nie brakowało. Szybki i szaleńczy był to występ, jednak trudno było odmówić zespołowo wdzięku i łatwości w zapanowaniu nad sceną.
So Good może nie byli aż tak dobrzy jak sugerowałaby to ich nazwa, jednak skutecznie przygotowali grunt pod główne danie wieczoru. Już sam test instrumentów przed pierwszym uderzeniem Skunk Anansie sugerował, że koncert nie będzie należał do najcichszych. Jednak już
z pierwszym uderzeniem wściekłego „This Means War” wiadome było, że zespół nie weźmie jeńców, a kto spodziewał się spokojniejszego wydania zespołu, mógł jedynie poddać się beztroskiej zabawie przy mocnych, gitarowych dźwiękach. Tym bardziej, że już jako drugie w kolejności usłyszeliśmy klasyczny strzał w postaci „Charlie Big Potato” oraz pochłaniające bez reszty „Because of You” – zespół bez chwili wytchnienia czy wstępu od razu przeszedł do konkretów.
I od pierwszych chwil, wychodząc na scenę niczym w narożnik ringu, pewnie i z podniesionym czołem, całą swą uwagę skupiała swoim głosem i osobowością 57-letnia Skin. Tak, choć kobiet nie pyta się o wiek, celowo podkreślam pesel Deborah Dyer, wszak próżno szukać, nawet wśród młodszych roczników, tak energicznej i rozsadzającej swą energią całą scenę wokalistki. Skin, tak samo powabna jak i waleczna, tak samo urocza, co agresywna, jednocześnie delikatna, kobieca i charyzmatyczna, pokojowo i bojowo nastawiona do fanów i swojej fuchy, od pierwszych chwil czarowała swą prezencją i porażała wokalnym zasięgiem, jak gdyby nigdy nic nie zmieniło się od czasu jej scenicznego debiutu sprzed blisko 30 lat. Wciąż pełna wigoru, wciąż głodna wrażeń, nie pozostawiała złudzeń, dzięki komu Skunk Anansie niezmiennie od lat plasują się w ścisłej czołówce najlepszych graczy gatunku. I od samego początku udowadniała, że skupienie na niej pełni uwagi, nie będzie zmarnowanym czasem. Trudno wszak było oderwać od niej wzrok, choć na sekundę – tak skutecznie pochłaniała swoją osobą każdy centymetr sceny i każdą chwilę warszawskiego koncertu.
Wokalistka wielokrotnie, później już żartobliwie, przypominała na każdym kroku, że już w maju poznamy w całości długo wyczekiwanego studyjnego następcę „Anarchytecture” z 2016 roku. Blisko dekada oczekiwania na kolejny krążek grupy w muzycznym świecie to wieczność, na świecie od tego czasu zmieniło się wszystko, jednak po reprezentantach płyty, które usłyszeliśmy w Warszawie nie ma co wątpić, że czas ten nie był wart czekania. Z nadchodzącego siódmego albumu zespołu „The Painful Truth” usłyszeliśmy tego wieczoru trzy utwory, które były znakomitym zwiastunem muzycznych wrażeń. Pierwszy z nich, nośny, ironiczny i przywitany jak stary dobry klasyk „An Artist Is An Artist” odebrany został z należytą jego mocy odezwą. Idealnie wpasował się też w pochód energetycznej parady znakomitości, która porwała zgromadzone w Torwarze tłumy. Przebojowy i odśpiewany chóralnie „Weak” czy kultowy „Twisted (Everyday Hurts)” przypomniały wszystkim beztroskę drugiej połowy lat 90. i z pewnością wielu najwierniejszych słuchaczy grupy skutecznie przeniosły w czasie.
Skin znana jest ze swoich niekonwencjonalnych scenicznych zagrywek i każdy kto choć raz zaznał Skunk Anansie w wydaniu live, czekał aż wokalistka da się ponieść muzycznym emocjom. Pierwsza okazja pojawiła się już w połowie polskiego koncertu, gdy podczas rozbudowanego, szaleńczego „I Can Dream” wokalistka pewnie ruszyła w stronę publiczności, wkraczając w sam środek przepełnionej fanami płyty, by wyśpiewać kolejne wersy utworu razem z fanami. Momenty takie jak te windują koncert na jeszcze wyższy poziom, a moment bezpośredniego zbratania się liderki z wielbicielami pozostawił wszystkich w euforii do samego końca.
Tak jak koncerty Skunk Anansie kojarzą się z niesamowitą energią i niepodrabialnym kontaktem z fanami, tak zespół od zawsze znany jest ze swojego zaangażowania i poruszania, również na swoich występach, tematów ważnych. Skin ze sceny jawnie sprzeciwiła się ostatnim działaniom możnych tego świata, ze szczególnym uwzględnieniem obecnego prezydenta USA, którego otwarcie nazwała „dumbest shit”. Tłumaczenie jest tu zbędne, a kto nie od dziś śledzi poczynania brytyjskiej formacji z pewnością nie był zdziwiony otwartym apelem liderki, nawołującej do wspólnego sprzeciwu wobec faszystowskim zagrywkom, podkreślając tym samym, że wszyscy zasługują na prawo do życia i głosu, bez względu na kolor skóry, wyznanie czy orientację. Po czym odśpiewała płomienne i symboliczne „God Loves Only You”.
Poruszające „Secretly” pozwoliło odetchnąć w tym gitarowym szaleństwie, jednak zespół tylko na chwilę pozwolił zapomnieć o drzemiącej w nim mocy. Końcówka podstawowej części koncertu to bowiem strzał za strzałem, podkreślający niebywałe zgranie i moc umiejętnego przyłożenia kapeli. Podbite „My Ugly Boy”, premierowe i ekstatyczne „Animal” czy wymowne „The Skank Heads (Get Off Me)” i dobitne „Tear the Place Up” na sam koniec przed pierwszym pożegnanie zespołu, były argumentami nie do podważenia – Skunk Anansie są w tym miejscu historii nie bez powodu.
O ostatecznym zejściu ze sceny nie mogło być mowy, a spragnieni największych przebojów grupy mogli zamknąć oczy i przenieść się myślami do czasów swej młodości wraz z hymnem „Hedonism (Just Because You Feel Good)”, świadomie oddanym publiczności i odśpiewanym wspólnie w błogim nastroju. Jeszcze tylko ostatni fragment z nadchodzącego krążka – „Cheers” – i zespół zakończył pierwszy zestaw bisów wraz z kolejną wycieczką Skin w stronę publiki podczas zaraźliwie niepokojącego „Little Baby Swastikkka”.
I choć występ Brytyjczyków do samego końca aż kipiał od gorących emocji, zdawał się być bardziej zachowawczy i zaplanowany niż wynikałoby to z oczekiwań wysnutych z poprzednich wizyt zespołu w naszym kraju. Spontanicznie zaplanowane i stałe elementy show, takie jak przede wszystkim wskakiwanie Skin w sam środek płyty i mocna interakcja z fanami, wciąż jednak działają i bezsprzecznie stanowiły najbardziej ekscytujące momenty show, które zostają w pamięci na długo. Zwłaszcza dla tych szczęśliwców, którzy mieli okazję stanąć z charyzmatyczną wokalistką twarzą w twarz (czy też prędzej ekranem w twarz).
Pozytywnym smaczkiem było jeszcze odegranie pierwszych taktów klasycznego „Whole Lotta Love” podczas prezentacji pozostałych członków zespołu, które nie tylko podkreśliło rockowy rodowód Brytyjczyków, co również pozwoliło gitarzystom na chwilę riffowej zabawy. Na sam koniec jeszcze epilog tej wybornej koncertowej sztuki w postaci drugiego z bisów, poruszającego hiciora z epoki „You’ll Follow Me Down”, który pozostawił wszystkich w euforycznym nastroju.
Czego bowiem chcieć więcej? Skunk Anansie po raz kolejny udowodniło, że mimo upływu lat pozostają w doskonałej formie, a ich muzyka nadal potrafi poruszać i inspirować. Warszawski koncert był tego najlepszym dowodem, a zachwycona i świetnie bawiąca się polska publiczność mówi sama za siebie. Brytyjczycy to rasowi rozpierdalacze, którzy wciąż potrafią solidnie dołożyć do pieca, czego najlepszym przykładem będzie z pewnością nowy nadchodzący krążek zespołu, którego fragmenty na żywo porywały niemniej celnie, co najbardziej ukochane klasyki. Sama Skin, energetyczna elektrownia atomowa na czele zespołu, która zachwycała każdym spojrzeniem i przyjętą pozą, jest wciąż nie do zdarcia, a drzemiąca w jej głosie siła, wciąż ma olbrzymią moc, która z pewnością jeszcze nie raz nas zachwyci. Kolejna wizyta w Polsce wydaje się być jedynie formalnością. Zdecydowanie warto!
Autor: Kuba Banaszewski