Peter Gabriel – Kraków 2023 – relacja

peter gabriel kraków tauron arena 2023

Dekada w muzycznym świecie to wieczność. Zmieniają się – często powracające – trendy, zmienia się technologia, zmieniają się też w końcu idole, którzy spadają, bądź wspinają się dopiero na gwiazdorski szczyt popularności. Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne, a niektóre firmamenty nienaruszone. Peter Gabriel, nawet wśród muzyków swojego pokolenia, jest artystą niezwykłym, grającym od zawsze po swojemu i we własnej lidze. W świecie zmieniających się trendów i coraz krótszych karier, on trwa, a jego muzyka nie traci na aktualności, choć od wydania ostatniego krążka Gabriela z premierowym materiałem minęło już ponad dwadzieścia lat. Ostatnia solowa trasa, nie licząc krótkiej przygody ze Stingiem w 2016 roku, to również niemal kolejna dekada przerwy i twórczej ciszy ze strony Brytyjczyka. Wszystko zmieniło się gdy wraz z początkiem tego roku artysta zaczął cyklicznie prezentować kolejne single i zwiastuny, zapowiadające nadejście nowej płyty. I choć dalej nie wiemy czy następca „Up” ukaże się jeszcze w tym roku, to już teraz mogę zapewnić, że dwie dekady oczekiwania na nowość od Petera Gabriela były tego warte. W Krakowie, gdzie 73-letni Brytyjczyk rozpoczął swoje długo wyczekiwane tournée, usłyszeliśmy bowiem lwią część premierowego materiału. Ba, ośmielę się zaryzykować, że wybrzmiała niemal całość nadchodzącego krążka, bo tegoroczne show i początek trasy zatytułowanej „i/o” było skrzętnie poprowadzoną muzyczną historią, której kolejne przystanki wyznaczane były przez najnowsze utwory, przeplatane z klasykami i największymi solowymi przebojami Gabriela.

Były lider i wokalista Genesis słynie nie tylko z testowania cierpliwości swoich fanów oraz twórczego eklektyzmu, ale i z absolutnie wyjątkowych koncertów, które od lat mieszczą się kategoriach najwspanialszych widowisk w branży. Podobnie zapowiadał się koncert w Krakowie, gdzie dopiętej perfekcyjnie pod ostatni guzik produkcji doglądała ekipa ubrana, podobnie jak na dwudziestoletniej już koncertówce „Growing Up Live”, w pomarańczowe kombinezony. Jednym z nich, już po zgaśnięciu świateł chwilę po 20, okazał się sam Peter Gabriel, który rozpoczął trwające blisko 3 godziny (!) show od rozpalenia symbolicznego ogniska, gdzie zgromadzili się wszyscy muzycy. Zaczęli delikatnie i zaskakująco – od akustycznych wersji „Washing of the Water” z albumu „Us” z 1992 roku oraz orientalizującej wersji „Growing Up” z ostatniego jak dotąd, w pełni autorskiego krążka artysty sprzed dwóch dekad. Już od pierwszych chwil obszerny, najliczniejszy jak dotąd, skład – jak zawsze pod egidą Gabriela – dał się poznać z jak najlepszej strony, dając dowód perfekcyjnego zgrania, wirtuozerii i twórczej zabawy dźwiękami. Prędko również muzycy sięgnęli po premierowe kompozycje, które klimatem zdominowały i determinowały porządek koncertu. Rzadkim zjawiskiem jest testowanie nowego materiału na żywo przed premierą płyty, jednak tutaj Gabriel postanowił podporządkować nowym kompozycjom bieg show. I trzeba przyznać, że ponad dwudziestoletnia przerwa była niezwykle owocna, bo premierowe utwory nie ustępowały kroku największym klasykom, których również nie mogło zabraknąć. I tak na pierwszy ogień poszły dopracowane w każdym calu, znakomite na żywo „Panopticom” oraz najświeższy z singli katastroficzny i plemienny „Four Kinds of Horses”, które zgodnie z zapowiedziami Gabriela – nieudolnie, choć momentami zabawnie tłumaczonymi na bieżąco na bocznych ekranach – rozpoczęły spójną, pisaną nowymi piosenkami historię o przemijaniu i wpływie technologii na nasze życie i świat. Jak zwykle u Gabriela, który najpewniej wypadł właśnie w premierowych kompozycjach, za otoczką wspaniałego show, wzbogaconego o liczne wizualizacje i dopełniające całości efekty, krył się też ważny przekaz i humanitarne przesłanie. Klimat koncertu nie osiadł jednak w minorowych barwach, bo powagę wielu utworów rozbijał dystans i poczucie humoru samego wokalisty, który z początku lekko niepewny i skupiony (co ceni się po tylu latach na scenie!) później kokietował łamaną polszczyzną krakowską publiczność oraz żartobliwie komentował „swój pierwszy fuckup na trasie”. A wtórował mu w tym zespół, który stwarzał wrażenie nie tylko dobrze zgranego kolektywu, ale i przyjacielskiej zgrai muzykantów, którzy świetnie odnajdują się na scenie. Tym razem zespół Gabriela zasiliła mocna reprezentacja smyczków, dęciaków i klawiszy, w tym dwie grające wokalistki Marina Moore oraz Ayanna Witter-Johnson. Nie mogło też zabraknąć starych, dobrze znanych twarzy i wraz z Gabrielem na scenę powrócili: wąsaty basista Tony Levin, który wniósł nie tylko charyzmę, ale i crimsonowy sznyt („Darkness”) oraz funkową lekkość („Big Time”), perkusista Manu Katché (niesamowita moc na „Red Rain”) oraz gitarzysta David Rhodes, towarzyszący Peterowi od lat.

peter gabriel kraków tauron arena 2023

„I/o”, który dał tytuł tegorocznej trasie oraz pewnie będzie motywem przewodnim nadchodzącego albumu, zabrzmiał jak najjaśniejszy klasyk – radośnie i budująco jak tylko Gabriel potrafi. W gąszczu premierowych wykonań momentami trudno było odgadnąć czy to nowa kompozycja czy odkopany klasyk w odświeżonej wersji – utwory brzmiały tak dobrze, a zespół odnajdywał się w nich bez trudu (wybornie rozwijające się „Playing for time”). W pierwszej połowie, podzielonego na dwie części koncertu, usłyszeliśmy jeszcze genialną wersję klasycznie wybuchowego „Digging in the Dirt” oraz pierwszy z najbardziej oczywistych strzałów, który z momentu skupienia i zawieszenia uwagi nad nowościami, wraz z niezapomnianym motywem basu i dęciaków poderwał na nogi całą arenę. „Sledghammer” wypadł wręcz doskonale – nie mogło być inaczej, wszak to jeden z najlepszych numerów na świecie – a synchroniczny taniec Gabriela, Rhodesa i Levina był cudownie rozbrajającym widokiem.

Drugą część spektaklu rozpoczęła po krótkiej przerwie zmiana dekoracji – na scenie, przed muzykami pojawiły się zasłaniające ich płachty materiału, na których wyświetlane były animacje oddające ducha kolejnych kompozycji. I choć znów nie brakowało premierowych wykonań nowych utworów (funkowo-jazzujące „World of Joy” w duchu „So”, majestatyczne „The Court” oraz zadedykowane matce Gabriela, która kochała muzykę „And Still” z bajecznymi wizualizacjami), to
w drugiej godzinie koncertu muzycy wytoczyli najcięższe, emocjonalne działa. Jeden z najpiękniejszych duetów w historii – „Don’t Give Up” – już od pierwszych dźwięków delikatnego basowego motywu sprowadził wszystkich do parteru, a wtórująca Gabrielowi Ayanna Witter-Johnson godnie weszła w buty Kate Bush – przepiękna i wzruszająca wersja. Uderzeniem z zaskoczenia był również inny reprezentant klasyki lat 80. – przejmujące, mocne i wywołujące ciarki „Red Rain” – które nie tylko od tytułowych kolorów skutecznie podkręciło temperaturę wieczoru. Nim krakowską arenę wypełniły taneczne dźwięki hitowego „Big Time”, usłyszeliśmy jeszcze nową wersję niewydanego nigdy utworu „What Lies Ahead”, który to Gabriel wykonywał na swojej ostatniej solowej trasie w 2014 roku. I trzeba przyznać, że zwłaszcza w drugiej części widowiska od nowych utworów i kolejnych premierowych wersji w pewnym momencie zrobiło się na tyle gęsto, że sam Gabriel zażartował, że czas na kolejną nowość, którą okazały się radosne dźwięki pierwszego solowego przeboju Petera „Solsbury Hill”, potrzebne niczym powiew świeżego powietrza. Chyba potrzebował tego również sam wokalista, bo gdy wybrzmiały już w końcu wszystkie premiery, Peter wykonał nagrodzoną owacją taneczną paradę po całej scenie. Cudowny widok, gdy artysta niezmiennie czerpie nieskrywaną radochę ze śpiewania blisko pięćdziesięcioletniego utworu. 

peter gabriel kraków tauron arena 2023

Atmosfera wieczoru tak jak sięgnęła zenitu wraz z ostatnim taktem piosenki z 1977 roku, tak utrzymała się już do końca, gdyż na bisy artysta wybrał nie mogące zawieść pewniaki. Wszystko co wygląda skutecznie na papierze, nie zawsze sprawdza się na żywo, ale tutaj jednak nie mogło być mowy o pomyłce. Ilość buzujących w powietrzu emocji, które przyniosło porywające wykonanie przepięknego „In Your Eyes”, można policzyć jedynie w ilości serc, które Gabriel z zespołem zaczarowali w tej zdającej się nie mieć końca celebracji życia i kojącej siły muzyki. Nie będę ukrywał, że na ten utwór z kultowego albumu „So” czekałem najmocniej i był to jeden z tych momentów, dla których chodzi się na koncerty – zupełne odcięcie, poczucie wspólnoty i prawdziwej próby duchowe przeżycie, które zostaje w sercu koncertowego fana na zawsze. Niepewność związana z początkiem trasy sprawiła, że nie mogliśmy wiedzieć, czy to już definitywny koniec tego muzycznego spektaklu i czy zespół – po kolejnym zejściu ze sceny – przygotował dla fanów coś jeszcze. Nazwisko brutalnie zamordowanego działacza pokojowego oraz symbolu walki z apartheidem w RPA Stephena Biko padało w trakcie koncertu wielokrotnie, skandowane przez fanów, pragnących usłyszeć poświęcony mu utwór z 1980 roku. Gdy po szybkim powrocie Gabriel ze sceny zadedykował jego pamięci kolejny utwór i wszystko stało się jasne, w krakowskiej arenie z miejsca zmienił się nastrój. Zachwyt i błogą beztroskę poprzedniego przeboju w parę chwil zastąpiło ogromne skupienie, podniosłość chwili i patos rosnący z każdym tętnem uderzenia perkusji. Taką umiejętność panowania nad publicznością i atmosferą na scenie posiedli tylko nieliczni mistrzowie. „Jak zawsze, reszta zależy od Was” – rzucił na koniec Gabriel i już w ciszy, pozwolił wybrzmieć do końca muzyce. Zdanie to było jednocześnie krótką motywacją do działania w oparciu o tragiczne losy bohatera utworu oraz zachętą do skandowania końcowej mantry i bojowych okrzyków, które jeszcze długo po cichym zejściu ze sceny mistrza ceremonii niosły się mocą wielu tysięcy gardeł krakowskiej Tauron Areny. I w tym przypadku Gabriel również miał rację, on zrobił swoje i pozostawił nas z doświadczeniem, które pozostaje w pamięci do końca życia. 

 

Autor: Kuba Banaszewski

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!