Let Lenny Rule, czyli Krawiec wciąż szyje w życiowej formie

Lenny Kravitz – Gliwice, PreZero Arena (11.03.2025r.) org. Live Nation
Na ubiegłorocznym koncercie w Krakowie Lenny Kravitz przyznał ze sceny, że długa – jak na niego – przerwa od występów na żywo spowodowana pandemicznymi ograniczeniami wzbudziła w nim ponownie wielki głód koncertowych emocji i najbliższe lata obiecał spędzić w nieustannej trasie. I tak jak znamy wszyscy dobrze te scenicznej obiecanki cacanki zblazowanych gwiazdorów, tak tutaj Lenny zdaje się dotrzymywać słowa – na szybki powrót nad Wisłę po dwóch lipcowych koncertach w Łodzi i stolicy Małopolski z 2024 roku, nie przyszło nam długo czekać na kolejną, dziesiątą już, wizytę głównego orędownika starej dobrej szkoły rockowo-funkowego przyłożenia w naszym kraju.
Było to moje czwarte spotkanie z „ministrem rock and rolla” w akcji i muszę przyznać, że przez ostatnie lata zdążyłem dobrze rozszyfrować jego muzyczne sztuczki. Lenny niczym mnie już nie zaskakuje, doskonale wiem, czego mogę się spodziewać po jego napakowanym od energii show, jednak nie znaczy to, że muzyka Krawca zdążyła mi się znudzić czy osłuchać. Wręcz przeciwnie, za każdym razem, gdy ostatnie takty tej ognistej mieszanki gatunkowej klasyki wypełniają szczelnie przestrzenie areny, ja znów mam wielką chrapkę na powtórkę z rozrywki.
Z biegiem lat Lenny zdaje się coraz lepiej wypełniać w świecie muzyki brutalną wyrwę po stracie Prince’a – podobnie jak monarcha funku jest na scenie istnym człowiekiem orkiestrą, wulkanem energii i niezmordowanym frontmanem. Dodajmy do tego fakt, iż od ładnych paru lat Kravitz, podobnie jak kiedyś Prince, regularnie dostarcza swoim fanom rzetelną dawkę nowego materiału, który w większości nie ustępuje jego klasycznym dokonaniom. Nie inaczej było i w przypadku świetnej, bardzo prince’owej „Blue Electric Light”, ostatniej płyty, którą Krawiec wciąż promuje na scenie. Solidna dawka gęstego funku miesza się tu z melodyjnym gitarowym rockiem – dostajemy to co zawsze, jednak w nowej, świetnej formie. A Lenny jest jednym z tych fachowców koncertowej sztuki, który potrafi przenieść te emocje na scenę i przekuć je w kawał doskonałej koncertowej sztuki. I tak właśnie było też w Gliwicach.
Jak na prawdziwą gwiazdę przystało, Lenny skutecznie opóźniał swoje efektowne wejście na scenę PreZero Areny, tak by emocje wśród licznie zgromadzonej polskiej publiki tylko rosły i rosły. I nim gwiazda wieczoru rozsadziła gliwicką halę dźwiękami słusznie wybranego w roli otwieracza „Bring it on”, w roli supportu zaprezentował się egzotyczny kolektyw Seun Kuti And Egypt 80 z potężną i rozkręcającą się dawką afrobeat’u. Takie rytmy trzeba mieć w genach, a w tym przypadku muzyczny rodowód syna legendarnego Fela Kutiego mówi sam za siebie. Gdy zabawa muzyków na scenie trwała w najlepsze przez myśl przeszła mi tylko myśl, że zespół idealnie spisałby się w roli jednej z gwiazd katowickiego OFF Festivalu. Myśli czasem wyprzedzają rzeczywistość i w momencie, gdy zespół zatracał się w nieskończonych muzycznych wariacjach w Gliwicach, Artur Rojek ogłosił, że zasilą w tym roku skład imprezy w Dolinie Trzech Stawów. Komu mało, ten ma jedyną okazję na więcej już w pierwszy weekend sierpnia. Warto, bo z pewnością OFF będzie lepszym miejscem na pełne zanurzenie się w tych niezwykłych, pełnych radości dźwiękach.
Wszyscy czekali bowiem na jedno, a raczej na jednego. Gdy spóźnialski Kravitz w obłokach dymu w końcu wyjechał na scenę i po raz pierwszy szarpnął za struny gitary, rozpętał się prawdziwy czad. Po wybuchowej wizytówce „Minister of Rock 'n Roll”, Lenny z miejsca przeszedł do konkretów. Jego koncerty to znany schemat – mega hicior już na samym początku, jak w zeszłym roku „Are You Gonna Go My Way” na start, utwory z nowych płyt oraz przeplatanka „greatest hitsów”. Kawałki zmieniają swoje miejsce w setliście, jednak jedno się nie zmienia – zawsze działają! A premierowe pozycje nie ustępują w wersji live największym klasykom. Świetny i nośny „TK421” doskonale współgrał z animacjami wyświetlanymi za plecami muzyków, podobnie jak zwiewne „Honey” i ciężki, psychodeliczny „Paralyzed”, ostatni przedstawiciel „Blue Electric Light”, który wybrzmiał najmocniej ze wszystkich utworów. A przeboje? Czy trzeba coś dodawać, przy takich kawałakach jak „Always on the Run”, „I Belong to You” czy „Stillness of Heart”, które jeden za drugim poleciały już w pierwszej połowie show, nóżka chodzi sama, serce wypełnia błoga energia, a słowa piosenki same cisną się na usta, by wyśpiewać je głośno razem z Lenny’m. Rockowy patent, na którym Kravitz zbudował całą swoją karierę wciąż działa w najlepsze, a zręczne pożenienie śpiewnych refrenów, pokojowego przekazu i ciętych zagrywek sprawdza się tak samo dobrze jak w dniu ich premiery.
Lenny’emu na scenie towarzyszył doskonale zgrany skład wielu muzycznych osobowości i podczas koncertu każdy miał swój moment chwały. Na czele, a raczej ramię w ramię, niezmiennie od lat Kravitzowi towarzyszy oddany kompan i wioślarz Craig Ross – Slash i Keith Richards w jednym, który swoją stylówką, ale i przede wszystkim wycinanymi solówkami, co rusz przypominał czym jest wysokooktanowy rock and roll. Gitarzysta dzień przed koncertem świętował 61 urodziny i nie uszło to uwadze fanów, którzy odśpiewali mu – ku wielkiej uciesze wokalisty i zespołu – tradycyjne „sto lat”. Tajemniczy schowany za kowbojskim kapeluszem basista Hoonch ‘The Wolf’ Choi nadawał zaś całości funkowy sznyt. Największe owacje zebrała za to, trzymająca w ryzach bijące serce koncertu, perkusistka Jas Kayser. Całość klimatu doprawiali swoją grą muzycy rozbujanej sekcji dętej na czele z nestorem saksofonu Haroldem Toddem.
A Lenny? Ten 60-letni bajerant i zawadiaka wciąż to ma i niezmiennie oszukuje i wygrywa walkę z upływającym czasem, śmiejąc mu się prosto w twarz. Kravitz, niczym prawdziwy mistrz ceremonii tego rockowego widowiska, sięgał po wszystkie rodzaje gitar, również basową, a także podczas przejmującej ballady „I’ll Be Waiting” zasiadł za pianinem. Wokalnie aż niemożliwie Lenny wciąż daje radę jak za dawnych lat, wspomagając się jednak widocznie chórkiem oraz wokalnymi pre-recordami, które dają muzycznemu perfekcjoniście poczucie zatrzymanego czasu. Do tego wszystkiego dołóżmy jego maczystowską postawę wokalisty i otrzymujemy pełen gwiazdorski pakiet.
Lenny poruszał się po scenie jak prawdziwe rockowe zwierzę, z gracją geparda i zblazowanym spojrzeniem gotowego na ucztę drapieżnika, w najciaśniejszych spodniach jakie tylko możecie sobie wyobrazić, które raz po raz nonszalancko i bezczelną celowością poprawiał, gdy przegrywały z prawami fizyki, oczywiście ku uciesze piękniejszej części polskiej publiczności. 60-letni gwiazdor robi to wszystko z premedytacją, podkreślając na każdym kroku swoją godną pozazdroszczenia formę fizyczną oraz ociekającą zajebistością aurę. Jasne, Kravitz to pozer pierwszej klasy, ale co z tego, skoro wszystko to robi z wielkim wdziękiem, przypominając jak oderwane od rzeczywistości były niegdyś gwiazdy rocka.
W świecie zwyczajności i bylejakości, gdzie wyróżniających się frontmenów mamy jak na lekarstwo, Krawiec poraża charyzmą, ale i dystansem do tego, co robi. Unosząc się parę centymetrów nad ziemią, wyżej od normalnych śmiertelników, wnosi do swojej zanurzonej w najlepszej muzycznej tradycji twórczości element magii, którego próżno jest szukać u współczesnych wykonawców. I którego tak bardzo brakuje dzisiejszej scenie.
Gliwicki koncert płynął w najlepsze, a wszyscy dotąd nieprzekonani, nie mogli nie zostać kupieni w całości w drugiej części koncertu, który zbliżając się do końca, sypał z rękawa samymi muzycznymi asami. Królewski pochód ultraprzebojowych strzałów otworzyło bajecznie triumfalne „It Ain’t Over 'Til It’s Over” oraz rozśpiewane „Again”. Końcówka podstawowej części koncertu to już rockowa petarda najwyższej próby – tercet „American Woman”, „Fly Away” oraz „Are You Gonna Go My Way” to swoista wizytówka Kravitza, jego muzyczne portfolio oraz wszystko to, za co go kochamy najbardziej. Gitarowa energia wprost eksplodowała i podniosła do wspólnej zabawy i szaleństwa pod sceną całą arenę. Iście wybuchowy finał, który nie mógł być przecież ostatecznym pożegnaniem. Choć Kravitz pozostawił nas bez tchu, miał do przekazania jeszcze jedno hasło, które zdaje się być mantrą jego życia i kariery.
Kto choć raz był na koncercie Krawca wie, jaki numer artysta zawsze zostawia na koniec. Gdy zespół przeszedł do instrumentalnych pokazów sił, Lenny – tradycyjnie już – opuścił scenę i udał się w długi rajd po najdalszych zakątkach gliwickiej hali, oczywiście ku zachwytom polskich fanów, którzy tłumnie rzucili się w pogoń za artystą. Beztroska zabawa, upust emocji we wspólnym śpiewaniu i przeżywaniu radosnych chwil – stary skurczybyk Lenny doskonale wie co robi, stając ze swoimi fanami dosłownie twarzą w twarz. Po wyjściu z koncertu wszyscy będą mówić tylko o tym, a jego koncert z miejsca pozostaje w pamięci na zawsze.
Niech zapanuje miłość, niech żyje Lenny! Po raz kolejny, z nieskrywaną przyjemnością na własnej skórze przekonałem się o tym, co już wiedziałem od dawna – Kravitz to koncertowy pewniak, zawodowiec w swoim fachu i rasowy przekot, który z każdym swoim występem utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że wśród najlepszych scenicznych graczy zajmuje pozycję wyjątkową. Jeśli jeszcze się wahacie, porzućcie wszelkie wątpliwości – koncert Lenny’ego choć raz trzeba zobaczyć i przeżyć na żywo. I wiem jedno, gdy artysta znów powróci do Polski, będę czekał pod sceną.
Autor: Kuba Banaszewski