Lepszy koncert solo czy na festiwalu?
Podczas corocznego typowania nazw na Open’era, Orange Warsaw czy Bittersweet Festival lista życzeń fanów wygląda zwykle podobnie. Wśród Waszych komentarzy pojawiały się nazwy największe: od System of a Down po Moby’ego. Tymczasem skala artystów, którzy w nadchodzącym sezonie zagrają w Polsce swoje własne koncerty zamiast festiwalowych występów, jest wyjątkowo duża. I nie jest to tymczasowa anomalia, lecz efekt trwałej zmiany na rynku koncertowym.
Jeszcze w latach przedpandemicznych festiwale były dla zespołów naturalnym wyborem. Zapewniały wysoką, z góry ustaloną gażę, ograniczały ryzyko frekwencyjne i upraszczały logistykę tras. Jeden występ pozwalał „odhaczyć” dany kraj, często bez konieczności budowania pełnej produkcji czy długiego pobytu. Dla artystów był to model wygodny i bezpieczny, dla promotorów gwarancja zainteresowania, a dla publiczności – stosunkowo tani sposób na zobaczenie wielu gwiazd w jednym miejscu.
Pandemia ten układ nie tylko przerwała, ale wywróciła go do góry nogami.
Po 2022 roku koncert przestał być jedynie aktywnością dla entuzjastów danej kapeli. Stał się wydarzeniem kulturowym i społecznym, elementem stylu życia i deklaracją tożsamości. Chodzenie na koncerty stało się modne, a bilety dobrem, które kupuje się z wyprzedzeniem. Pod koncerty planuje się urlopy, wyjazdy i kalendarz na wiele miesięcy naprzód.
Dane publikowane przez globalne agencje koncertowe pokazują wyraźnie: popyt na koncerty solowe wzrósł szybciej niż na festiwale, a publiczność jest dziś gotowa zapłacić więcej za wydarzenie skoncentrowane na jednym artyście. Według globalnego badania Live Nation “Living for Live” obejmującego 40 000 respondentów z 15 krajów, aż 39% osób wolałoby na stałe wybierać muzykę na żywo niż inne formy rozrywki, a 70% badanych stwierdziło, że woli zobaczyć swojego ulubionego artystę na żywo niż… seks.
Światowy rynek koncertów na żywo, napędzany w dużej mierze przez trasy solowe największych gwiazd, już kilkukrotnie pobił rekordy frekwencji i przychodów, a łączna sprzedaż biletów i wpływy z top 100 tras koncertowych sięga miliardów dolarów rocznie.
To dlatego coraz łatwiej zapełnić stadion PGE Narodowy jedną nazwą (z gośćmi specjalnymi!) niż sklecić festiwalowy line-up o podobnej sile rażenia. Dla zespołów to sygnał jednoznaczny: skoro publiczność przychodzi „na nas”, a nie „przy okazji”, to ekonomia zaczyna działać na ich korzyść.
Z perspektywy fana festiwal wciąż wygląda atrakcyjnie cenowo. Czterodniowy karnet na Open’era kosztuje 1149 zł, Orange Warsaw Festival 679 zł, a Bittersweet Festival 888 zł w regularnej puli. W tym samym czasie średnia cena biletu na koncert stadionowy lub halowy wynosi dziś 400–500 zł. Różnica polega jednak na tym, że w przypadku koncertu solowego znacznie większa część przychodu trafia bezpośrednio do artysty. Dochodzą wpływy ze sprzedaży merchu, brak konieczności dzielenia uwagi publiczności z innymi wykonawcami oraz możliwość dokładania kolejnych dat w tym samym mieście, co radykalnie obniża koszty logistyczne.
W praktyce coraz częściej bardziej opłaca się zagrać dwa lub trzy koncerty w jednej hali niż objechać kilka festiwali w różnych krajach. Mniej transportu, krótsze trasy, mniejsze ryzyko, a przy tym pełna kontrola nad sprzedażą biletów i wizerunkiem wydarzenia. To model, który po pandemii okazał się nie tylko bezpieczniejszy, ale i bardziej dochodowy.
Nie bez znaczenia jest też aspekt artystyczny. Koncert solowy pozwala zespołowi zaprezentować pełną wersję swojego show. Dłuższą setlistę, wymyśloną dramaturgię, własną scenografię, rozbudowane wizualizacje czy pirotechnikę. Festiwal z definicji narzuca kompromisy: skrócony czas, wspólną scenę, ograniczone próby, konieczność grania „największych hitów”. Dla artystów takich jak Metallica, Tyler, the Creator czy The Weeknd oznacza to redukcję wizji do wersji skondensowanej, a coraz mniej zespołów chce się dziś na to godzić. Zarówno oni, jak i ich menadżerowie wiedzą, że fani oczekują zapierającego dech w piersi przedstawienia. A jak je dostaną, to zwiększa się szansa, że następnym razem zabiorą ze sobą rodzinę lub znajomych.
To wszystko sprawia, że festiwale stopniowo tracą monopol na „wielkie granie”. Nie znikną, bo wciąż oferują coś, czego koncert solowy nie zastąpi: różnorodność, możliwość odkrywania nowych artystów i intensywne, kilkudniowe doświadczenie wspólnoty. Ich rola jednak się zmienia. Z fundamentu tras koncertowych stają się raczej dodatkiem wizerunkowym, prestiżowym przystankiem (która z metalowych kapel nie chciałaby zagrać na francuskim Hellfest?) lub elementem promocji nowego materiału. Zbudować lineup marzeń ma problem nawet belgijski Rock Werchter, który do tej pory przyzwyczaił, że zarówno headlinerzy, jak i reszta składu, to półka najwyższa z możliwych.
Jeszcze niedawno festiwale były najprostszą drogą do zobaczenia światowych gwiazd w Polsce. Dziś coraz częściej to gwiazdy same przyjeżdżają do nas na własnych zasadach. A jak dołożymy do tego fakt, że festiwali ciągle przybywa, a stadiony wypełniają nawet polscy artyści, to wychodzi nam, że żyjemy “w ciekawych czasach”.
Autor: Michał Koch