Glen Hansard – Warszawa, Palladium 13-14.05.2019r.
Nie lubię Glena Hansarda. W bezpośrednim starciu rudy Irlandczyk jest raczej powściągliwy i unikający kontaktu. I chwała mu za to – w końcu nie przybyliśmy tu dla przyjemności, tylko na koncert. Jego osobowość twórcza i sceniczna to kontrast wielu elementów, zarówno stylistycznych, jak i gwiazdorskich. To jeden z tych artystów, dla których sukces długo nie nadchodził; a gdy nadszedł, to po całości, zarówno wręczając Oscara® za „Falling Slowly”, jak i wyprzedając coraz większe sale koncertowe w różnych zakątkach świata. Glenem to wyraźnie potrząsnęło – ze skromnego chłopaka z gitarą (za jakiego mieliśmy go po obejrzeniu przełomowego musicalu „Once”) stał się showmanem pełną gębą, nowym ambasadorem Irlandii w świecie, liderem big bandu i kreatorem własnej rzeczywistości. Okazało się, że Glen ma w sobie sceniczne zwierze, które zerwało się z łańcucha i pogryzło bardzo wiele osób, zarażając ich koncertową wścieklizną. Jak sam twierdzi, jego idolami są Angus Young i Bob Dylan, co trafnie oddaje to, co dzieję się na scenie, gdy rudobrody ze świtą muzyków staje po raz kolejny przed nami na scenie, na dwie niezapomniane noce w Warszawie.
Oczywiście, nie po raz pierwszy. Glen wpada do Polski regularnie co trzy lata na kilka koncertów, za pierwszym razem w 2010 jeszcze jako The Swell Season. Jego popularność za każdym razem rośnie, wraz z repertuarem, pewnością siebie, wodzirejstwem, dowcipnością i kontaktem z ludźmi, którzy przynoszą mu w podzięce na koncerty papierowe koniczyny, stylowe naszyjniki oraz rodzone dzieci. Glen jest mistrzem podpatrywania sztuczek innych gwiazd i tłumaczenia ich na własny repertuar; nie on pierwszy i nie ostatni, rzecz jasna. Natomiast absolutnym mistrzostwem świata z jego strony jest fakt, że każdy widz, który skusi się przybyć na jego koncert opuszcza salę co najmniej pod wrażeniem. A ci, którzy są mu już oddani czynią to w silnym stanie zauroczenia, odurzenia, rozkoszy, nieważkości, lub naładowania na dalsze dni swojego życia. Skromny i tajemniczy jak Bob Dylan na ulicy, na scenie Glen zamienia się w Angusa Younga, dziurawiąc gitary, rozszarpując struny, płynąc na wyciągniętych ramionach tłumu, a nawet przenosząc koncert poza salę. A przecież on gra rzeczy bezpieczne – folk, blues/rock, cohenowskie ballady, czasem tylko wtrącając miedzy nimi Kraftwerk.
Ale Glen to nie tylko show, lecz także rasowe songwriterstwo, które jest w stanie rozkochać słuchaczy w „Falling Slowly”, uspokoić przy „Her Mercy”, rozgrzać od „Say It To Me Now”, wzruszyć do „Bird of Sorrow”, czy też uszczęśliwić dzięki „This Gift”. Glen ma już swój żelazny repertuar, którego nigdy nie skąpi swoim fanom; jednakże, nie należy też do artystów, którzy będą im mocno folgować i grać stricte „pod publiczkę”. Bardzo dobrym przykładem jest jego najnowszy album This Wild Willing, na którym Glen prezentuje nam swoje bardziej ponure oblicze (żeby nie powiedzieć mroczne), wyraźnie kontrastujące z tym dotychczasowym, bardziej lirycznym, łzawym, melancholijnym i romantycznym. I tak wyglądały pierwsze połowy obu warszawskich nocy, gdy Glen w ciemnym garniturze, wśród aksamitnych barw, bez jakichkolwiek umizgów zaczął prezentować swoje ballady morderców, z post-rockowo sprzęgającym fenderem, nastrojowym wokoderem i automatem perkusyjnym. Dziś będę Nickiem Cavem, w miasteczku Twin Peaks, do kompletu z ciepłym acz ponurym saksofonem, płaczącymi smyczkami, oraz maestrią towarzyszącego mu na gitarach Javiera Masa.
Koncerty Glena lubią wyróżniać się sporym pierwiastkiem spontaniczności, która pierwszej nocy osiągnęła pułap improwizacji. Stłoczeni przed salą Palladium widzowie zostali na prośbę artysty wpuszczeni do fosy, na scenie znalazł się obchodzący 12 urodziny Janek, dwie piosenki w języku polskim zaśpiewali aktorzy Teatru Roma, który właśnie wystawia „Once”. Gitarzysta Glena, Rob Bochnik, oczywiście także zaśpiewał po polsku, a konkretnie „Piosenkę o mojej Warszawie”; piszę oczywiście, bo u nas to już tradycja, mimo iż dla fanów z zagranicy nadal zupełny kosmos. Wiele piosenek kończyło się zupełnie inaczej niż zaczęło, co jest kolejnym magnesem dla publiczności i zaworem jej zachwytu; Glen specjalizuje się w coverach i cytatach wtrącanych do swoich utworów – w ten sposób usłyszeliśmy „Glorię” Vana Morrissona, „Bird on a Wire” Cohena, „Ebony and Ivory” McCartneya/Wondera, a nawet „Dream Baby Dream” Suicide. A dzień później doszła do tego „Alabama Song (Whisky Bar)” The Doors, oraz „Devil Town” Daniela Johnstona. O „Autobahn” i „Radioactivity” Kraftwerku, i to wykonanych a capella, wspomnę tylko w ramach ciekawostki.
Pierwszej nocy swój udział w atmosferze koncertu miały też problemy techniczne. Mówiąc wprost, coś buczało. I nie był to Joe Quartz, supportujący Glena duet z Paryża, chociaż gdy teraz o tym myślę, to jest to bardzo prawdopodobne. W każdym razie kluczowy dla wielu moment koncertu, „Grace Beneath the Pines” wykonany bez zespołu i nagłośnienia, został pierwszej nocy splamiony buczeniem, którego źródło do teraz pozostaje nieodgadnione, chociaż szukano i odłączano kolejno wszystko, łącznie z wentylacją pomieszczenia (w Palladium to i tak bez różnicy). Mimo iż publiczność nagrodziła wysiłek Glena i ekipy donośnym wiwatem, muzyk był wyraźnie niezadowolony z takiego obrotu sprawy i sugerował głośno, czy możnaby drugą noc gdzieś przenieść. Na szczęście buczenie w pewnym momencie ustąpiło (co ciekawe, w chwili gdy Glen zszedł na chwilę ze sceny, aby mogli na niej pomieścić się aktorzy Romy) i reszta wieczoru już poszła gładko. Na tyle gładko, że na koniec koncertu Glen wylądował tak jak lubi wśród ludzi, razem z zespołem, aby klasycznie na finał wykonać „Passing Through” (a drugiej nocy „The Auld Triangle”). I był tym samym znowu szczęśliwym sobą.
Druga noc przebiegła już bez zakłóceń, mimo iż spontaniczność nadal obowiązywała. Praktycznie druga połowa drugiego koncertu była inna niż na setliście poprzedniej nocy – zamiast ekipy Teatru Roma na scenie zawitali rdzenni Irlandczycy z Kerry, wykonując tradycyjne numery ze skrzypcami i akordeonem, oraz nastrojowym śpiewem w rdzennym języku irlandzkim. Rob Bochnik też sięgnął po motyw tradycyjny – „Hej, sokoły”, ku wielkiej uciesze zgromadzenia – nie pierwszy już raz, zresztą. Z kolei Glen zadedykował swoją piosenkę „Leave” Anglii, co już dla wielu na zawsze zmieni jej wydźwięk. Popisał się także kapitalnym wykonaniem „Didn’t He Ramble”, jeszcze lepszym niż pierwszej nocy. „Grace Beneath the Pines” tym razem zabrzmiało już tak jak powinno, chociaż Glen stał w skrajnym rogu sceny owiniety kurtyną. Usłyszeliśmy też „Lowly Deserter” oraz „Song of Good Hope”, których zabrakło pierwszej nocy. Innymi słowy, warszawski koncertowy dublet był wzajemnym dopełnieniem, o indywidualnej setliście i przebiegu, oraz o własnym, odrębnym nastroju. Żadnej kalki i mechanicznych gestów, wyćwiczonych uśmieszków i przetartych dowcipów o wódce i pierogach.
Na przysłowiowy codzień nie słucham Glena; nie mam na półce ani jednej jego płyty i jakoś nie spieszy mi się, aby to nadgonić. Mimo to, podziwiałem go na żywo już 14 razy. To jakaś ironia muzyki, że są artyści, którzy lepiej wypadają z głośników albo słuchawek w domu, a inni odpalają dynamit w sytuacji na żywo. Glen potrafi grać nastrojowo, przy niewidzialnym kominku, z gitarą która może służyć kotu za kuwetę. Ale jego talent to popis mocy na żywo, gdy staje się Elvisem, Angusem, Morrisonem i Mercurym. Co najważniejsze, Glen jako artysta mimo wszystko nadal się rozwija i odkrywa nieznane sobie dotychczas terytoria. To powoduje, że oddani mu słuchacze lgną na jego koncerty głodni niespodzianek i najczęściej je dostają; są bowiem świadkami przedstawienia, które często wymykając się spod kontroli staje się indywidualnym wydarzeniem, tu i teraz, for your eyes only. Taką cechę powinno mieć więcej muzyków, którzy czasem zapominają, że ta sztuka polega na spontaniczności, a nie rekwizytach, latających scenach, pozach i scenariuszu. Zresztą, czy ktoś mi zaręczy, że cokolwiek co oglądam jest prawdziwe i spontaniczne, a nie rozplanowane i odegrane?
Jakub Oślak