Too good to be true – Bryan Adams znów czaruje polską publiczność – relacja

Bryan Adams – Kraków, Tauron Arena (31.07.2025r.) org. DM Agency
Przez ostatnie lata zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że najwięksi światowi artyści odwiedzają nasz kraj regularnie. Praktycznie co kilka dni odbywa się w Polsce koncert jakiejś wielkiej gwiazdy, a rodzimi fani zdają się nie mieć dosyć wrażeń – częste sold outy również są u nas na porządku dziennym. Wyprzedane na pniu koncerty są także domeną wykonawców, którzy bywają już w naszym kraju nawet co kilka miesięcy. Apetyt na ich koncerty zamiast słabnąć, tylko rośnie, co potwierdzają kolejne polskie daty w ich zapchanych kalendarzach. Nie dziwi więc fakt, że nim Bryan Adams zdążył wyjść na scenę wyprzedanego koncertu w krakowskiej Tauron Arenie, organizatorzy ogłosili już jego show w Gdańsku pod koniec tego roku. A przecież Kanadyjczyk grał u nas dopiero co – w październiku ubiegłego roku w Łodzi (tam również byliśmy, a relację z tego koncertu przeczytacie na naszej stronie). Nie dziwi jednak wielki popyt na beztroską zabawę z Bryanem – jego koncerty to istny karnawał dobrych emocji, których nie brakowało również w Krakowie, kolejnym przystanku jego trwającej już od lat polskiej rezydencji.
Ostatnie dwa występy 66-letniego w tym roku Kanadyjczyka objęły promocję jego ostatniej płyty
„So Happy It Hurts”. Wiele patentów z tego tournée zostało sprawnie odświeżonych również
w Krakowie, inne powtórzono – co jednak z tego, skoro wciąż dobrze działały i świetnie sprawdzały się na żywo. Tym bardziej, że wokalista nie spoczywa na laurach i już pod koniec sierpnia wydaje swój szesnasty album w karierze – „Roll with the Punches”, z którego również usłyszeliśmy premierowo parę mocnych kąsków. Jednak najmocniejszym fundamentem koncertów Adamsa jest jego bezkonkurencyjny as w rękawie, którego pozazdrościć mogą mu jego koledzy po fachu. A jest nim prawdziwa masa nieśmiertelnych przebojów, które nie straciły nic a nic ze swojego rezonu, a właściwie przeciwnie – dojrzewają równie dobrze, co ich autor i wykonawca. Bryan niezmiennie pozostaje w godnej pozazdroszczenia formie, zarówno scenicznej, jak i fizycznej, a mają okazję obserwować go już niejednokrotnie w akcji mam nieodparte wrażenie, że z każdym kolejnym koncertem jest coraz lepszy. I im jest starszy, tym lepiej bawi się na scenie ze swoim zespołem, który niczym wierni towarzysze koncertowej drogi, są z nim na dobre i na złe.
I już od samego początku, od mocnego startu z „Kick Ass”, Adams wysłał do krakowskiej publiczności jasny komunikat – jestem tu dla was i zrobię wszystko, byście wyszli z koncertu zadowoleni, a na następny przyprowadzili paczkę znajomych, bo na pewno im o tym show opowiecie. Trudno nie oprzeć się jego urokowi, scenicznej charyzmie i mocy tych kultowych numerów. Który z artystów tego pokroju może pozwolić sobie, by już na początku swojego występu odpalić tak mocne działa jak „Run to You” czy „Somebody”. Start z wysokiego „C”, zaproszenie do zabawy, którego nie można odrzucić. Esencja ejtisowej gitarowej mocy z niestarzejącego się nic a nic albumu „Reckless”, który przyniósł Adamsowi wieczną chwałę i miejsce w panteonie poprockowych sław, wciąż działa i trudno uwierzyć, że ten pamiętny krążek skończył w tym roku 41 lat. Ciężko również uwierzyć, że jeszcze więcej lat dzieli Bryana od wyśpiewanego w refrenie „18 til I Die” wieku – na scenie skacze on bowiem i cieszy się z każdego koncertu jak nastolatek.
Wtóruje mu w tym fantastyczny zespół towarzyszący, którego członkowie bawili się na scenie nie gorzej od swojego lidera. Na honorową wzmiankę zasługuje zwłaszcza 71-letni gitarzysta Keith Scott nie tylko wycinał prześwietne solówki, ale kradł każdy moment show, gdy Bryan oddawał mu miejsce w świetle reflektorów. To imię ma jednak coś w sobie, bo czaruś z tego Keitha niemniejszy od słynnego Richardsa. Rockowe szaleństwo w niegdysiejszym duecie z Tiną Turner „It’s Only Love”, „Take Me Back” z bluesowym zacięciem czy nośne „Go Down Rockin’”, musiały nieźle zbić z pantałyku osoby, które przyszły na koncert Adamsa dla ballad. Tych oczywiście również nie brakowało, a gdy już zespół zastygał w ich klimacie, działa się magia. „Please Forgive Me” zabrzmiało jak rasowa pościelówa, za to wyczekane „Heaven” znów pojawiło się w zwiewnej, pozbawionej epickiego ciężaru, akustycznej wersji, która zdaje się być odtrutką Bryana na gatunkowy ładunek, drzemiący głęboko w tym wielkim przeboju.
Nie przeszkadzało to jednak we wspólnych śpiewach i celebracji chwili, a świetnym pomysłem artysty jest wplątanie w kolejne elementy show również tych najnowszych dokonań. I tak, podczas nostalgicznego „Shine a Light” Tauron Arena rozświetliła się w migocącym morzu światełek, a nad głowami polskich fanów znów, podobnie jak na poprzedniej trasie, w rytm tytułowego utworu z „So Happy It Hurts” pofrunął dmuchany samochód. Najnowsze, premierowe kawałki również zabrzmiały świeżo i porywająco – trudno było nie śpiewać razem z Bryanem lekkiego „Make Up Your Mind” czy zatańczyć w rytmie iście stonesowskiego „A Little More Understanding”.
Wszystko to powodowało, że krakowski koncert był jedną wielką wspólną zabawą, a rezonująca między sceną a fanami więź cementowała każda kolejna odegrana nuta. A swoja kulminację osiągnęła ona podczas beztroskiego „You Belong to Me” ze wstawkami z Elvisa, podkręcona jeszcze wyśpiewaną przez wszystkich repryzą z wczesno-rockowego „Twist and Shout”. Nie dziwi, że po klasykę sięgają najwięksi, obok Adamsa, kultowy utwór The Top Notes, który unieśmiertelnili Beatlesi, przypomniał również w tym roku na swoich koncertach Bruce Springsteen, zdawałoby się starszy brat równie charyzmatycznego Bryana.
Ponad dwugodzinne show ani na moment nie zwalniało, a paliwem napędzającym tę sprawnie funkcjonującą rockową machinę były kolejne wielkie przeboje, odhaczane z imponującej listy jeden za drugim. Poruszające „Here I Am”, rozśpiewane „When You’re Gone” czy hitowe „Back to You” – niejeden artysta może pomarzyć o takim katalogu, Adams sięga zaś po nie z lekkością godną mistrza
i prawdziwego zawodowca, jak gdyby nie budowały one wspomnień pokoleń słuchaczy. W tej kategorii równych nie miał sobie obowiązkowy hymn-symbol lat 90., być może największy światowy klasyk Kanadyjczyka – „(Everything I Do) I Do It for You”, odegrany z wielką klasą i skupieniem godnym posągowego Robin Hooda w wydaniu Kevina Costnera. Czy można prosić o więcej? Nawet trzeba, bo Adams ani myślał nawet na moment opuszczać krakowskiej sceny i na sam koniec podstawowej części show zapodał porywający przelot przez kolejną dawkę wielkich przebojów – wyśpiewane wspólnie, beztroskie „Summer of ‘69”, kolejny złoty strzał z „Reckless” oraz stadionowe „Cuts Like a Knife” zostały doprawione jeszcze autorską wersją kolejnego złotego hitu, tym razem „Can’t Take My Eyes Off You”. Nieśmiertelny refren „I Love You Baby”, który znają przecież wszyscy, fani wyśpiewali gromko dla Bryana, a Bryan wyśpiewał go fanom, podkreślając niezwykłą więź i oddanie swoim słuchaczom. Lekkość, z jaką Adams poruszał się na scenie i prawda, którą niesie w sercu, mogłyby być wykładane na uniwersytecie rocka.
Czy to mógłby być koniec? Oczywiście, przebojowa klamra celnie związała krakowskie show, jednak nie mogło być jeszcze mowy o pożegnaniu, tym bardziej, że artysta szykował jeszcze jedną niespodziankę. W czasie koncertu, nieświadoma niczego publika bawiąca się pod sceną, musiała prędko przemieścić się na sam koniec halowej płyty. Tam bowiem naprędce rozłożona małą scenę, i tym samym, Adams zagrał dla ostatnich rzędów, tak jakby byli pod samą sceną. Piękny gest dla fanów, okraszony jeszcze bardziej urokliwymi wersjami akustycznych „Straight From the Heart” oraz jednoosobowego tria, wspartego siłą tysięcy polskich gardeł, w kolejnym filmowym przeboju „All For Love”. Nagrana niegdyś ze Stingiem i Rodem Stewartem ballada, w asyście ponownie rozświetlonej Tauron Areny, była prawdziwie magicznym momentem – niskim ukłonem Bryana w stronę fanów, najpiękniejszym pożegnaniem z polską publicznością. Oczywiście do kolejnego razu, bo z Bryanem jedynym słusznym słowem pożegnania zawsze już będzie „do zobaczenia”.
Autor: Kuba Banaszewski