No i co ten Ghost najlepszego narobił w Atlas Arenie? – relacja

Ghost – Łódź, Atlas Arena (10.05.2025r.) org. Live Nation
foto – Radosław Żydowicz / Live Nation
Na pewno udowodnił i uwiarygodnił drogę, którą przebył od czasu, gdy po raz pierwszy zagrał w Polsce na bocznej scenie podczas Impact Festivalu (RIP). Po drodze były jeszcze – wspominane przez Tobiasa Forge’a, frontmana zespołu – występy w warszawskiej Stodole, przed Ironami w Poznaniu i Metallicą na Narodowym, aż po koncerty w Spodku i jako jeden z headlinerów Mystic Festival. W Łodzi Ghost udowodnił i produkcją, i repertuarem, że gra już w lidze największych. Że niczym ta mityczna Metallica jest w stanie – jako zespół metalowy – przyciągnąć kilkanaście tysięcy osób na solowy koncert. Nie wiem jak Wy, ale moim zdaniem to wyczyn.
(„Blasphemy, heresy!”)
Nie sposób w odniesieniu do koncertu w Atlas Arenie nie wspomnieć o zakazie nagrywania i korzystania z telefonów. Jak zawsze – doświadczyłem już tego m.in. podczas występów Jacka White’a czy A Perfect Circle – sprawdziło się to doskonale. Publika mogła dzięki temu w pełni skupić się na zabawie, bez potrzeby ciągłego polowania, aby podczas „Mary on a Cross” zrobić live’a tudzież nakręcić rolkę na TikToka. Słowa uznania zresztą dla fanbazy zespołu, bo stawili się zarówno poprzebierani, ale przede wszystkim uzbrojeni w znajomość słów każdego z zaprezentowanych utworów.
(„Our father who art in hell unhallowed be thy name”)
Ghost na trasie Skeletour promuje bardzo udany krążek „Skeletá”, na których stylistycznie oddaje hołd wielu swoim inspiracjom ze świata gitarowego grania. Pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że „Peacefield”, które otwierało wczorajsze show, to jedna z najlepszych kompozycji zespołu od „Dance Macabre”. Świetnie wypadło też kwasowe „Future is a Foreign Land”. Wystrój na scenie zmieniał się raz po raz. A to Papa V Perpetua lewitował na scenie, a to przenosiliśmy się do tajemniczej kaplicy, by chwilę później języki ognia lizały strop hali. Sztuczki może i dobrze już znane, ale tak bardzo pasujące do teatralnej estetyki tego szwedzkiego zespołu.
(„Satan, Lucifer Osculum obscenum”)
Muzycznie miód. Ghost od lat kroczy ścieżką metalowej ABBY, przyprawia to wszystko wyciągiem z Queen, Whitesnake, Journey, Black Sabbath i Alice’a Coopera. Przede wszystkim jednak zespół rozgryzł to, że w muzyce rozrywkowej najważniejsza jest melodia. Tobias i spółka, bogatsi o tę wiedzę, mają przed sobą już prostą drogę na stadiony. I niewątpliwie kiedyś tam się znajdą, ale celebrujmy jeszcze ten obecny moment, gdy zespół jest w stanie wyprzedać Atlas Arenę. Patrząc na setlistę, jestem przekonany, że wkrótce Ghost ogłosi kolejną odnogę trasy, bo przecież kilka hitów z nowej płyty musi zostać jeszcze odegranych. Czy zajmą miejsce „He Is”, „Mummy Dust” lub „Rats”. Być może, ale Ghost odkopując „Monstrance Clock” pokazał, że z ulubionymi numerami fanów nigdy nie żegna się na zawsze. Nawet to totalnie cukierkowe „Darkness at the Heart of My Love” jakoś wypadło (chociaż wszyscy wiemy, że z „Impery” powinni zagrać np. „Griftwood”). Na szczęście wczoraj nie zabrakło „Faith”, „Kiss the Go-Goat” (śmiałem się w głos, słuchając rodaków śpiewających na całe gardło refren), „Year Zero” oraz – na zakończenie – „Square Hammer”. Bardzo na plus „Umbra”, podczas której miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie i oglądam Queen podczas ich trasy News of the World Tour” z lat ’77-78.
(„Wanna bewitch you in the moonlight”)
Filmików i zdjęć nie mam, uszanowałem wolę zespołu. Musicie mi zatem uwierzyć na słowo, że tak dokładnie było.
Autor: Michał Koch