A Place To Bury Strangers – Wrocław 2024 – relacja
A Place To Bury Strangers – Wrocław, Łącznik (9.10.2024r.)
Jak ja lubię takie zaskoczenia, czyli o koncertach Stelli Rose i A Place To Bury Strangers
Nie będę ukrywać – szedłem na te koncerty trochę w ciemno. Znając nazwy, które miał się pojawić na scenie wrocławskiego Łącznika, ale nie na tyle, żeby jakoś bardzo wyczekiwać tego wydarzenia. Tym bardziej, że zza rogu już wychylał się Nick Cave ze swoimi koncertami w Łodzi i Krakowie, dlatego traktowałem to bardziej jako rozgrzewkę, ale z otwartą głową i miejscem na zaskoczenie. Jak się później okazało, był to strzał, a raczej strzały w dziesiątkę.
Stella Rose – zapamiętajcie to nazwisko, bo na pewno do Was wróci
Mimo, że nie byłem zbyt dobrze osłuchany z debiutem Stelli, to wiedziałem, że nie mogę spóźnić się na jej występ, bo za parę lat może się okazać, że byłem tym jednym z nielicznych, którzy widzieli Rose w takim anturażu. I przyjście wcześniej było świetną decyzją, bo choć główne danie w postaci A Place To Bury Strangers jeszcze było przede mną, to już mogłem uznać wieczór za udany dzięki występowi debiutującej Stelli.
Mamy tu do czynienia z ogromnym potencjałem. Mimo małego doświadczenia Rose zachowuje się na scenie jakby swoje już przeżyła wśród wzmacniaczy, świateł i statywów, a jej pewność siebie spokojnie mogłaby rozdzielić na kilka innych osób, a i tak sporo by zostało. Jej drapieżny i mocny wokal kusi, a brudne i gęste dźwięki ciekawią i intrygują.
Mamy tu materiał i na power rockowe popballady i na gitarowe petardy w stylu „This is Love” pewnej znanej Polly Jean, ale Stella dla mnie najlepiej wypadała kiedy w jej kompozycjach było mniej piosenkowości, a więcej mroku i nieprzewidywalności. Mam wrażenie, że sama artystka była wtedy też bardziej sobą pokazując to większą swobodą ekspresji i luzem.
Śmiałem się czytając wszystkie zapowiedzi i artykuły kiedy to jak mantra powtarzane było nazwisko jej ojca, ale patrząc na sceniczne ruchy, pozy i całą tę nonszalancję, nie dało się nie widzieć w niej punktów wspólnych z królem koncertowego magnetyzmu w postaci lidera Depeche Mode. A sama muzyka budzi skojarzenia również z twórczością DM z lat 90. łącząc w sobie mroczną elektronikę z brudnymi gitarami.
Czekamy na dalszy rozwój i z pewnością sprawdzimy progres Rose za jakieś dwa, trzy lata. Mam wrażenie, że będę mógł wtedy pochwalić się, że widziałem ją na początku swojej muzycznej drogi.
A Place To Bury Strangers – niech ktoś zatrzyma tych szaleńców
Ten zespół na żywo brzmi jak grupa wariatów, którzy właśnie uciekają z miejsca zbrodni i.. strasznie ciężko będzie ich złapać. A ich koncerty to nocna jazda rozpędzonym samochodem przez miasto nie bacząc na otoczenie i przecinając każde skrzyżowanie na czerwonym świetle. Goni ich cały konwój, a oni śmieją się wychylając się przez wybite wcześniej okno.
Przester już dawno wyszedł poza skalę, a każdy z gitarowych riffów w dowolnym momencie może przejść w noise’owego połamańca szurającego na granicy powtarzanego motywu i improwizowanej sieczki. Zespół pędzi, a za silnik robi robi tu fenomenalna perkusistka, która zadziwia swoją intensywnością i mocą z jaką uderza w gary. Jest to zdecydowanie coś dla fanów bezkompromisowego podejścia do tego czym powinna być gitarowa moc i tego jak w ogóle definiować koncerty. Klasyczna forma występowania zgubiła się po drodze i nikt nawet nie chciał jej szukać.
Jeśli to co APTBS robią na scenie to ucieczka rozpędzonym autem to środkowa część koncertu zagrana wśród publiczności to moment po rozbiciu pojazdu mając w głowie kolejną udaną dezercję i już sporo procentów, które wprowadzają Cię w stan, kiedy nie obchodzi Cię już nic, a na pewno nie krzywe i podejrzliwe spojrzenia obcych ludzi. Mimo braku gitary i obecności „przenośnych” bębnów (czy też jednego bębna) o dziwo wcale nie straciło to swojej mocy.
Dużo tu było kombinowania, zmian rytmu, szybkości i budowania gęstego klimatu. Po prostu nie dało się tu nudzić. A jak już muzycy wrzucili nie piąty, nie szósty, ale siódmy bieg to nie było co zbierać. Niech jako trofeum po tej udanej ucieczce zostanie uznany uniesiony na sam koniec występu przez Olivera Ackermanna, jeden ze wzmacniaczy.
Tylko dla fanów niebezpiecznej jazdy.
Autor: Grzegorz Słoka