Balthazar – Warszawa 2022 – relacja
Po dwóch latach od ostatniego koncertu w naszym kraju oraz po pandemicznych perturbacjach w ciągu ostatnich miesięcy Balthazar powrócił do Polski. Belgijska grupa przyjechała do Warszawy, by promować świetnie przyjęty, piąty i prawdopodobnie najdojrzalszy album w karierze – „Sand” sprzed roku – a kompozycje z tego krążka, które naturalnie najliczniej wypełniły pozycje w setliście, były też najbardziej wyczekiwane i entuzjastycznie przyjęte przez zgromadzoną w wyprzedanym Palladium publiczność. Nim jednak zespół przejął warszawską scenę, jako support zaprezentowała się znana m.in. ze współpracy z wokalistą Balthazar Maartenem Devolderem przy solowym projekcie Warhaus – Sylvie Kreusch, która zaczarowała niezwykle zmysłowym i porywającym setem wypełnionym pełnymi żaru utworami. Kreusch, jedynie przy akompaniamencie gitary malowała swoim głębokim głosem intymną atmosferę, która nie tylko idealnie przygotowała apetyt pod danie główne wieczoru, ale i wprowadziła swoją muzyką nastrój, który utrzymał się już do końca wraz z występem Balthazar. Punktualnie o 21 na scenie Palladium zameldowała się pięcioosobowa ekipa z Belgii w składzie: wokalny tandem Maarten Devoldere i Jinte Deprez , Simon Casier na basie, Michiel Balcaen na perkusji oraz Tijs Delbeke, który wspierał grupę swoim głosem oraz multiinstrumentalnym orężem. Zaczęli od buzującego od emocji „Hourglass” z ostatniej płyty, które nie tylko z miejsca porwało głodną wrażeń publikę, ale również rozpaliło żar, który bez przerwy tlił się w tej stylowej mieszance rockowych dźwięków. Balthazar są wyjątkowym zespołem – mało która kapela w tak zgodny i zręczny sposób godzi obecność na scenie dwóch tak charyzmatycznych wokalistów i scenicznych osobowości, którzy diametralnie różnią się od siebie i doskonale uzupełniają w tym samym czasie. Ponadto Belgowie to znakomicie zgrany kolektyw i dali tego wieczoru imponujący popis tego, jak zespół może i powinien współpracować na scenie. Wokalne obowiązki w Balthazar dzielone były nie tylko przez dwóch liderów, ale zostały świetnie uzupełnione przez chórki kolegów z zespołu, którzy wspierali ich i podbijali moc kolejnych utworów. Intymny klimat i hipnotyzująca aura kompozycji, która jednocześnie zachęca do pogrążenia się w tańcu, jak i do słuchania w skupieniu sprawiły, że choć utrzymane w podobnej tonacji, utwory bujały od początku do końca. Bardziej stonowane i miejscami wręcz akustyczne brzmienie takich utworów jak „Do Not Claim The Anymore” czy „Sinking Ship” już na początku koncertu zdradziło dwojaką naturą zespołu, która ujawniała się w zależności od tego, kto przejmował stery za wokalem. Bardziej skupiony, acz mocniejszy i przy tym niezwykle energetyczny głos Jinte Depreza stanowił interesujący kontrapunkt dla pogrążonego w transie, gdzieś bardziej wycofanego i uwodzicielskiego Maartena Devolder’a, który czarował nie tylko wokalnym klimatem, ale i roztaczaną wokół siebie aurą. Ale najmocniej Panowie błyszczeli tam, gdzie pozwalali sobie na wirującą między mikrofonami słowną żonglerkę i wzajemne stymulowanie swoich głosów, które przeradzało się w czystą magię. I najlepiej ten zabieg wypadł przy premierowych kompozycjach z płyty „Sand”. Pociągający „Moment” czy gęsty od emocji „On a Roll”, gdzie liderzy wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności, zaczynając od nonszalanckich dołów po porywające falsety, były tego najbardziej jaskrawym dowodem. Całości dopełniała instrumentalna gracja i wirtuozerskie popisy muzyków, przede wszystkim w wykonaniu Tijse Delbeke, który zasiadając za klawiszami sięgał zarówno po skrzypce, jak i instrumenty dęte. Wszystko to złożyło się na kipiącą od emocji ucztę, której klimat można by kroić nożem.
Najpełniejszym i najbardziej uwodzicielskim momentem koncertu było bez wątpienia zadedykowane Sylvi Kreusch „You Won’t Come Around”, które wyśpiewane przez dawnego partnera Maartena Devolder’a dosłownie zatrzymało na moment czas i pozwoliło zatopić się w tych dźwiękach
i delektować się każdą sekundą powolnie rosnącego wyznania. Po nim sprytnie została wpleciona akustyczna wokaliza kończąca utwór „Leaving Antwerp”, zachęcająca publiczność do wspólnego śpiewu. Równie czarujący klimat w stylu unplugged wprowadziła delikatna ballada wykonana solo przez Jinte Depreza, a także rozkołysana i rozśpiewana pieśń „Blood Like Wine”, która z kolei była wokalnym popisem drugiego wokalisty. Sięgające zenitu emocje podgrzały do czerwoności kompozycje kończące podstawowy czas koncertu – przebojowe „Linger On” i duszne „I Want You” z ostatniej płyty oraz bezdyskusyjny faworyt publiczności – rozimprowizowane i płomienne „Fever”, które w rytm pulsującego basu i rozpalonych gardeł poderwało już wszystkich do wspólnych tańców i gorących śpiewów.
Muzycy Balthazar nie mogli oczywiście zostawić tak rozgrzanej sceny i wraz z bisami tylko dołożyli do pieca. Najpierw taneczny i energiczny strzał „Entertainment” oraz pozycja obowiązkowa każdego koncertu Belgów – wyśpiewany wspólnie wraz z publicznością, zmysłowy przebój „Bunker”. A na sam koniec już prawdziwy odlot i ostatnia okazja do zatracenia się w tańcu – zabójczo chwytliwy singiel „Losers” z ostatniej płyty, który z pewnością wybrzmiewał w głowach warszawskiej publiczności jeszcze długo po opuszczeniu Palladium. Balthazar dokonali na tym koncercie czegoś, co wydaje się banalne, ale niełatwe do osiągnięcia – niezwykle wysublimowanym i dość jednolitym klimatem swoich utworów bez reszty porwali zgromadzoną publiczność i rozpalili wysmakowany klimat nie do podrobienia, sprawiając, że każda z tych stylowych kompozycji brzmiała jak osobna historia, a sam występ jak idealnie skrojona całość. Balthazar udowodnili tym samym w Warszawie, że roztaczanie swoją muzyką niezwykłej aury, która wybrzmiewa jeszcze wydatniej niż na płytach i przejmowanie pełnej kontroli po obu stronach sceny, to ich chleb powszedni. Oby jak najwięcej tak pełnych pasji i gorących emocji koncertów.