The War On Drugs – Berlin 2022 – relacja
Są koncerty, na które czeka się całe życie. Nie będzie w tym przesady, jeśli odniosę te słowa do koncertu zespołu The War on Drugs, który nie tylko był spełnieniem wielkiego marzenia, bo amerykańska grupa z Pensylwanii od wielu lat pozostaje najlepszą współczesną syntezą wszystkich moich muzycznych fascynacji, ale również upragnionym nowym początkiem i ostatecznym powrotem do tak bliskiej nam, a tak nieobecnej przez ostatnie dwa lata, koncertowej rzeczywistości. Wyprawa do Berlina do ostatniej chwili wydawała się nierealnym snem, który jednak szczęśliwie spełniał się na naszych oczach, wraz z niezwykłą mieszanką gitarowych dźwięków, w których przeszłość łączy się z teraźniejszością, a inspiracja zostaje przekuta w nową jakość. Trudno wyobrazić sobie lepszą okazję, by w końcu na własnej skórze poczuć znów emocje, które dostępne są wyłącznie pod sceną.
Nim muzycy The War on Drugs przejęli zdolną zmieścić około pięciu tysięcy fanów salę Verti Music Hall, która tego wieczoru była wypełniona po brzegi, na scenie zameldowali się indierockowcy z Kalifornii – Lo Moon – by zaprezentować bardzo zgrabną mieszankę porywających gitarowych dźwięków. Wokalna maniera lidera Matthew Lowella, balansująca gdzieś na granicy klimatów Talk Talk i Stevena Wilsona, przyjemnie łagodziła eksperymentalne ciągotki grupy. Dzięki świetnie zgranym muzykom i niewątpliwej zabawie na scenie, oczekiwanie na koncertowe danie główne było pochłaniającą formalnością. A przejście między dwoma występami stanowiło swoistą zmianę klimatu, bo po żwawych rytmach Lo Moon, The War on Drugs zaczęli spokojnie – od dyskretnego i powolnie narastającego „Old Skin” z najnowszej płyty – które, delikatnie wyłaniając się z ciemności szerokiej sceny stopniowo, ujawniło pełen skład zespołu i imponującą, acz skromną produkcję i grę świateł, która przez cały wieczór nadawała kolejnym kompozycjom odpowiedniej głębi. Koncert w Berlinie był częścią trasy promującej ostatni, wydany w październiku piąty krążek zespołu – „I Don’t Live Here Anymore” – z którego naturalnie usłyszeliśmy najwięcej – bo aż siedem – kompozycji. Nie zabrakło też oczywiście najbardziej rozpoznawalnych utworów zespołu, których pierwsze dźwięki za każdym razem generowały najbardziej entuzjastyczne reakcje licznie zgromadzonej berlińskiej publiczności. I już jako drugie wybrzmiało kojące „Pain”, okraszone jedną z wielu przeszywających tego wieczora solówek na gitarze lidera i wokalisty Adama Granduciela. Bez chwili odpoczynku, niczym w tandemie jak na wydanej w 2020 roku bezbłędnej koncertówce „Live Drugs”, energiczne nabicie perkusji dało znak, że czas na pełne odświeżającej energii i rozpędzone „An Ocean In Between the Waves” z trzeciego albumu grupy „Lost in the Dream”.
Jednak, co zaskakujące, to nie tylko największe przeboje The War on Drugs i cisi faworyci fanów zgotowały najbardziej ożywione emocje, bo fantastycznie – jeszcze intensywniej niż na płycie – wypadły premierowe kompozycje. Z odpowiednim natężeniem i pewnością swojej siły zagrały tajemnicze „I Don’t Wanna Wait” i pełen rozedrganej mocy, przesterowany „Victim”. Utwory z piątej płyty zespołu skutecznie uwodziły i pochłaniały bez reszty, zostawiając jednocześnie miejsce na bijącą z albumu nostalgiczną nutę, zaklętą w umiejętnym i wysmakowanym pożenieniu pastelowych dźwięków gitar z bajecznymi pasażami klawiszy. Spośród premierowych utworów największe zaskoczenie sprawiła jednak kosmicznie rozbudowana, ponad dziesięciominutowa i narastająca ku wielkiemu finałowi wersja „Harmonia’s Dream”, która w połączeniu z niesamowitymi wizualizacjami i grą świateł, zrobiła piorunujące wrażenie, bijąc na głowę niepozorny oryginał z płyty. Bez wątpienia był to jeden z najbardziej ekscytujących momentów koncertu, których nie brakowało, bo The War on Drugs zaprezentowali w Berlinie niezwykle zwarty i równy poziom, zostawiając jednocześnie przestrzeń na improwizacje i zabawę dźwiękami.
A kolejne gitarowe asy z rękawa trafiały w sam środek tarczy – cudownie melancholijne „Strangest Thing” pochłaniało równie mocno, co wymiatające i podjudzające do wspólnych tańców pod sceną przebojowe „Red Eyes”. A trzeba dodać, że berlińska publiczność, wsparta bardzo mocną reprezentacją przewijających się co rusz wśród tłumu polskich fanów, reagowało nadzwyczaj spontanicznie i żywiołowo, jak na tak muzycznie zniuansowany zespół. Muzycy The War o Drugs nie pozostawali temu dłużni i dawkując muzyczne emocje odpowiednio podkręcali temperaturę występu, raz po raz nawiązując z fanami luźne i przyjacielskie relacje. Prym wiódł tutaj oczywiście niepozorny lider kapeli Adam Granduciel, znajdujący się wraz ze swoją gitarą w najjaskrawszym świetle reflektorów, jednak cały skład tworzył niezwykle zgrany kolektyw, sprawiający wrażenie towarzyskiego grania dla przyjemności przed blisko pięciotysięczną publicznością. Spowodowana chwilową niedyspozycją i nieplanowana tego dnia absencja saksofonisty zespołu – Jona Nacheza – sprawiła, że marzenie o usłyszeniu jednego z faworytów płyty „Lost in the Dream” – bajecznego utworu „Eyes to the Wind” – wydawało się płonne, jednak i tutaj muzycy nie zawiedli. Utwór nie tylko niespodziewanie pojawił się w setliście, ale również mocno zaskoczył zmienioną aranżacją, w której zamiast rozmarzonego saksofonu wybrzmiało pełne pasji gitarowe solo, windujące kompozycję w zupełnie nowy wymiar. Wyzwalającym dźwiękom harmonijki na koniec towarzyszyło już tylko ciche uczucie wewnętrznego spełnienia.
A nie był to jeszcze koniec koncertowych wrażeń, bo końcowa faza podstawowej części trwającego blisko dwie i pół godziny koncertu, przyniosła kolejne emocje. Nim na koniec wybrzmiał pozytywny przodujący singiel z ostatniego wydawnictwa zespołu – tytułowy „I Don’t Live Here Anymore”, pojawiły się jeszcze: jedyny przedstawiciel początkowej twórczości The War on Drugs „Come to the City” z drugiej płyty „Slave Ambient” oraz akustyczne, do krwi zanurzone w amerykańskiej folkowej tradycji „Rings Around My Father’s Eyes”. Z kolei dzika, nieokiełznana i wręcz wykrzyczana przez wokalistę wersja narastającego „Under the Pressure”, która poderwała do wspólnych śpiewów i szaleństwa zgromadzonych pod sceną fanów, pozwoliła zespołowi zatracić się w najlepsze w dużo bardziej żywiołowej niż na płycie wersji. Płynnie przeszła ona, podobnie jak na wspomnianym już albumie koncertowym „Live Drugs”, w melancholijne i niesione echami przesterowanych gitar „In Reverse”. Po zejściu ze sceny muzycy nie dali się długo prosić berlińskiej publice, bo choć zagrali wyczerpujący i wbijający w ziemię materiał, to temperatura na scenie pozostawała zbyt gorąca, by nie dołożyć tutaj ostatecznego akcentu w postaci dosłownie wyproszonego przez pierwsze rzędy gitarowego zapomnienia „Thinking of a Place” – zagranego w impulsywny, nieco chaotyczny, ale bez wątpienia do bólu szczery sposób. Jeśli ktoś chwilę wcześniej nie czuł się spełniony, to po rozbudowanej i rozimprowizowanej gitarowej kompozycji, mógł opuścić Verti Music Hall tylko z poczuciem muzycznej satysfakcji.
Są koncerty, na które czeka się całe życie. To był jeden z tych wieczorów, które choć obarczone nawarstwiającymi się przez lata przesłuchiwania płyt i koncertowych nagrań wielkimi nadziejami i oczekiwaniami, spełniają je wszystkie z nawiązką i na koniec pozostawiają bez słów, z sercem wypełnionym jedynie emocjonalnym upojeniem. Jeden z koncertów na całe życie. Lepszego powrotu na trasę nie mogliśmy sobie wymarzyć.