WIelkie zespoły i charyzmatyczne artystki, czyli Open’er Festival 2025 – relacja

Open’er Festival – Gdynia, Lotnisko Kosakowo(2-5.07.2025r.)
Siadając już na spokojnie do podsumowania i wszelkich rankingów, kiedy opadły wszystkie emocje, od razu pojawiła mi się w głowie myśl, że moje zestawienie składa się głównie z gitarowych headlinerów oraz kobiecych wokali, co zostanie chyba ze mną jako podsumowanie tegorocznej edycji Opka.
A przecież nikt się nie spodziewał jeszcze przed ogłoszeniami, że dostaniemy w Gdyni tak legendarny zestaw zatopiony w około rockowym świecie jak Massive Attack, Nine Inch Nails, Muse oraz Linkin Park. Czy trafiliśmy do jakiejś kapsuły czasu i cofnęliśmy się o 15-20 lat, aby wylądować na Open’erze napędzanym gitarami i przesterem? Szczerze wątpię, aby był to jakiś misterny plan utkany przez organizatorów, bo trzeba też przyznać, że ten sezon festiwalowy był dość specyficzny i trudniejszy, jeśli chodzi o booking najbardziej pożądanych nazw.
Zapytany przez nas Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu, podczas spotkania mediowego o tegoroczny line-up i największe gwiazdy, wspominał, że nie był to łatwy rok, a też nie wszystko układało się po myśli organizatorów, żeby wspomnieć tylko o Olivii Rodrigo, która prawdopodobnie wypadła przez odwołany w zeszłym roku koncert w Manchesterze czy Sabrinie Carpenter, której terminarz nie zgrał się z Open’erem, a Alter Art musiał kombinować i sięgać m.in. po Future’a, który pojawił się w Gdyni na wyłączność. Dlatego też nie ma się co sugerować tegorocznymi największymi nazwami w kontekście przyszłości festiwalu, co potwierdził też sam Ziółkowski.
A szkoda, bo mi się ten powrót do przeszłości strasznie podobał.
Patrząc na występy największych gwiazd tej edycji, ciężko jakkolwiek zakwestionować ich status, zarówno pod kątem brzmieniowym, ale też z racji ich siły przebicia i ich wpływu na otaczający nas świat. Massive Attack, nie po raz pierwszy w swojej historii i z pewnością też nie ostatni, oprócz wysublimowanych, pięknych i zniuansowanych dźwięków, sprawiających, że można odpłynąć rozpływając się w wolno płynących kompozycjach, podczas swojego koncertu postawili również na przekaz. Bardzo mocne komunikaty, mówiące o tym co dzieje się w Strefie Gazy, w Ukrainie, o zbrodniach na niewinnych, krzywdzie, ale też o fake newsach, AI, technologii, gwiazdach i haniebnych działaniach Netanjahu, Donalda Trumpa, Muska czy Putina. Mówiąc prościej, o wszystkim co jest teraz ważne na świecie. A widzowie, oprócz momentami kojącej, a czasem niepokojącej muzyki, mogli oglądać na ekranach obrazki z tych miejsc oraz mnóstwo statystyk dotyczących tych wydarzeń. Widząc ile poruszenia to wywołało, ile dyskusji, ale też ile niezrozumienia, możemy tylko potwierdzić jak ważny był to występ. Mimo tego, dalej niezwykle ważna i piękna była muzyka odgrywana przez Massive Attack. “Girl I Love You”, “Inertia Creeps”, “Angel”, “Unfinished Symphaty” czy końcowe “Teardrop” odśpiewane przez genialną Elizabeth Fraser wznosiło ten festiwal na kompletnie inny poziom.
Niezwykle ważny był też powrót do grania Nine Inch Nails, którzy dość niespodziewanie wylądowali na Open’erze. A zespół ten dalej ma wiele do pokazania, w szczególności pod kątem tego brudnego, surowego magnetyzmu przeładowanego przesterem, niepokojem i intensywnością. Widzą ich na scenie, mogłem jeszcze bardziej docenić ich dziedzictwo i to, ile zrobili dla muzyki, bo naprawdę ciężko znaleźć kogoś tak unikatowego, nawet w tak dużym spectrum muzyki podczas wydarzenia w Gdyni. Kultowe “Wish” czy “Closer”, “I’m Afraid of Americans” Bowiego, genialne “Copy of A” czy wzruszające “Hurt”. Będący w świetnej Trent Reznor prowadził nas przez ten mrok, a my mogliśmy być jeszcze bliżej zespołu i ich energii, dzięki kamerze przechodzącej między muzykami.
Muse pokazali siłę rockowego headlinera, który może praktycznie całą setlistę wypełnić hitami, ukazując nam wszystkie spectra gitarowego grania. Od metalowych riffów w “Unravelling” i “Stockholm Syndrome”, przez intensywne i napędzane basem “Hysteria” i “Supermassive Black Hole”, po rockowe “Plug in Baby” i “Time Is Running Out” czy bardziej sensualne “Undisclosed Desires” i “Starlight”. Matt łącząc moc, teatralny rozmach i łagodną wrażliwość występował jakby walił się świat, a on tworzył dla nas soundtrack, od trzęsienia Ziemi, aż po ciszę po kolejnym wybuchu i zobaczenie w końcu ukochanej. Ja się czułem jakbym przeszedł przez jakąś niezwykłą historię pełną zwrotów akcji i karuzeli emocji. I nie przeszkodziły tu nawet problemy techniczne, które pozbawiły nas wokalu w “Psycho” czy harmonijki w intro do “Knights of Cydonia”.
Linkin Park byli najbardziej wyczekiwanym zespołem na tegorocznej edycji i nie ma tu żadnych wątpliwości. Było to czuć w komentarzach pod postami, w zapowiedziach, ale też już w sobotnie popołudnie, kiedy to w Gdyni można było zobaczyć wiele koszulek zespołu, co się tylko nasilało zbliżając się do terenu festiwalu. A dyskusji na temat Linkin Park nie brakowało już od ogłoszenia, że wokalistką zespołu została Emily Armstrong. Czy to był dobry wybór? Już “From Zero” pokazało, że ten zestaw ma potencjał, a openerowy koncert tylko to potwierdził, choć początek występu jeszcze tego nie zwiastował. Pierwsze 5-6 utworów bowiem nie wybrzmiały z należytą mocą, a Emily była trochę wycofana i niepewna. Każdy kolejny utwór, każda żywa reakcja publiczności i każdy uśmiech Shinody, zbliżały nas jednak do LP, którego oczekiwaliśmy. “Two Faced”, “Waiting for the End” czy “One Step Closer” zwiastowały, że jest już lepiej, a “Numb”, “Papercut”, “Heavy is the Crown” czy najlepsze w secie “Faint” pokazały jak dobrze to może działać. Armstrong już nie odpuszczała, a my mogliśmy zobaczyć prawdziwą chemię w zespole, który pod koniec koncertu grał na pełnym gazie, co doceniła też, największa podczas całego festiwalu, publiczność, która bardzo ciepło przywitała Linkin Park. Powrót udany, ale mam wrażenie, że przy kolejnej trasie, LP powinni działać jeszcze lepiej.
Future był dla mnie tylko ciekawostką, która pozwoli mi wyjść z mojej bańki i zanurzyć się w tym, co tak wiele osób obecnie jara. Dwadzieścia kilka minut pozwoliło mi zrozumieć, że to raczej nie dla mnie, a pozostałe koncerty rapowe utwierdziły w tym, że trap jest dla mnie jednym z najbardziej oddalonych gatunków od mojej muzycznej wrażliwości i nie wiem czy będę podejmować kolejne próby chłonięcia tego stylu występowania.
Była jeszcze Gracie Abrams. Trochę na doczepkę w tym zestawieniu, zarówno pod kątem statusu, jak i tego, co ma do zaoferowania na scenie. W szczególności jeśli postawimy ją obok tych wszystkich legend. Dla mnie koncert Gracie był lekkim spotkaniem ze znajomymi, a towarzyszące temu występowi słońce, jeszcze bardziej podkreślało luźny klimat jej muzyki, który kojarzył mi się ze storytellingową wersją popu propagowanej przez Taylor Swift. Poprawny koncert, z lepszą niż się spodziewałem formą wokalną, ale nic nie wnoszący do dyskursu muzycznego.
Natomiast umieszczenie Abrams w tej ważniejszej części plakatu mogło być próbą podkreślenia roli kobiet na tym festiwalu. Nawet się nie spodziewałem jak bardzo zdominowały one drugą linię plakatu i też moje muzyczne wspomnienia, dopóki nie usiadłem do tej relacji. A trzeba przyznać, że w większości przypadków zagrały po prostu bardzo dobre koncerty.
Świetnie na głównej scenie pokazały się raperki, jednocześnie pokazując tak dwa różne podejścia do muzyki i występowania. Doechii była wulkanem energii, performerką, która zarażała entuzjazmem i pokazywała swoją siłę i bezpośredniość. Little Simz z kolei była wyluzowana, dokładna i precyzyjnie docierała do nas z każdym swoim słowem. Obydwie natomiast, pokazały jak duże umiejętności posiadają.
W kategorii soulu i r&b królowały Raye, która z gracją raczyła nas swoim ciepłym i jednocześnie mocnym wokalem, uśmiechnięta Jorja Smith podająca nam kolejne taneczno-popowe zagrywki oraz najbardziej delikatna z tego towarzystwa Ravyn Lenae. Wszystkie trzy artystki czarowały i otoczone zespołem wprowadzały nas na salony wyrafinowania.
W kategorii mocnych osobowości i performance’u możemy wyróżnić buntowniczą i wymykającą się z ram gitarowego koncertu St. Vincent, otoczoną elektronicznym światem i mieszającą konwencjonalny koncert z grą aktorską Zaho De Sagan oraz FKA Twigs, która swój projekt całkowicie zamieniła w taneczny spektakl zanurzony w sensualności i erotyzmie.
Stricte popowe dźwięki na Mainie reprezentowały seniorita Camila Cabello, tańcząca Tyla czy Lola Young i żaden z tych występów kompletnie mnie nie porwał, mimo starań, w szczególności tej pierwszej artystki.
Siłą tego line-upu były też duety i zespoły, przy których mogliśmy rozpływać się w tanecznych dźwiękach lub wręcz puścić się całkowicie w wir zabawy. Najlepiej z tej kategorii wypadli Justice, grający jeden z najlepszych setów jakie słyszałem. Ich ostatni album “Hyperdrama” dość często gościł w moich słuchawkach, dlatego cieszę się, że mogliśmy usłyszeń dużo dźwięków właśnie z tej płyty. A nie były to po prostu odegrane motywy. Justice bawili się nimi, żonglowali nimi i wymyślali je na nowo, raz po raz, wracając co jakiś czas do, wydawać by się mogło, już porzuconego fragmentu. Jednocześnie byli w tym niezwykle skuteczni intrygując i wciągając nas do swojego świata elektronicznych dźwięków. Dodając do tego bogatą i zmieniającą się oprawę, otrzymaliśmy po prostu jeden z najlepszych koncertów tej edycji.
Jeśli ktoś szukał trochę bezpieczniejszych dźwięków, to Rufus Du Sol dali nam elektronikę podsypaną wieloma popowymi melodiami. Więcej nieoczywistości mogliśmy złapać przy koncercie Fcukers, bawiących się konwencją bujającej muzyki, a poszukiwacze skrajnej, rave’owej imprezy, znaleźli ją przy zamykających festiwal Brutalismus 3000.
Na wyróżnienie zasługują także reprezentanci tej bardziej marzycielskiej, ale dalej tanecznej odmiany muzyki. Magdalena Bay to był ciepły promyk słońca, które zaczyna zachodzić z lekko muskającym wiatrem, przy którym mogliśmy się odprężyć i pomału odpływać. Maribou State to już wieczór, gdzie dzieci powoli idą spać, a my odpalamy pierwszego drinka dając się stopniowo zanurzyć w bogatych dźwiękach pełnego zespołu, dalej chillujących, jednak mniej cukierkowych niż przy Magdalenie. A Caribou to już nocne szaleństwo, przy którym możemy potańczyć i możemy też wejść do transowego świata.
Podczas tej edycji martwiła tylko mała reprezentacja gitarowego grania w drugiej i trzeciej linii. Jeśli przy headlinerach mogliśmy praktycznie każdego dnia podziwiać taki zespół, tak w przypadku mniejszych grup, tego już nie było za dużo, a nie pomógł tutaj odwołany koncert Wunderhorse. Jednak ci, którzy zagrali, nie dali plamy. Pozytywnym zaskoczeniem byli tutaj Mother Mother, którzy aż kipiali od pozytywnej, indie rockowej energii. Podobnie było z Wolf Alice, którzy dorzucali tu jednak większe spektrum muzycznej wrażliwości i jeszcze większe pokłady mocy, a na scenie błyszczała Ellie Rowsell, wokalistka zespołu będąca w świetnej formie. Dorzuciłbym tu też girl in red, która swoją energiczną wersją poprocka brzmiała jak pełnoprawny zespół.
Organizatorzy w podsumowaniu festiwalu podali, że na terenie festiwalu przewinęło się aż 140 000 osób, a sam Ziółkowski zapowiadał, że będzie to jedna z lepszych edycji, porównywalna do poprzednich lat. W pierwszych trzech dniach szczerze mówiąc, nie było tego kompletnie czuć, a przy większości koncertów, bez problemu można było wejść do strefy pod sceną, nawet w trakcie występów. Podobnie było z kolejkami, czy to do autobusów, barów, toalet czy jedzenia. Wszystko zmieniło się ostatniego dnia, kiedy to do Gdyni napłynęła fala fanów Linkin Park, a my poczuliśmy jak tłoczno może być na Open’erze.
Tegoroczna edycja Open’era z pewnością należy do udanych. Headlinerzy dowieźli, a my już na zawsze zapamiętamy przekaz Massive Attack, brudną moc Nine Inch Nails czy hitowy koncert Muse. A poza głównymi gwiazdami z pewnością królowały niezwykłe artystki. Wyluzowana Little Simz, nieokiełznana St. Vincent czy szalona Zaho De Sagazan. Można by tak wymieniać i wymieniać, bo dobrych koncertów podczas Open’era 2025 nie brakowało, a my już nie możemy się doczekać co dostaniemy w kolejnym line-upie i zaczynamy odliczać do przyszłorocznej edycij.
Autor: Grzegorz Słoka