Weterani indie rocka dalej to mają, czyli Franz Ferdinand w Warszawie – relacja

Franz Ferdinand – Warszawa, Progresja (25.02.2025r.) org. Charm Music Poland
Franz Ferdinand to żywa legenda alternatywnej muzyki gitarowej lat 2000. Szkocki zespół, który zdefiniował brzmienie indie rocka tamtej dekady, ma w swoim dorobku nie tylko ponadczasowe hity (czy istnieje ktoś, kto nie zna „Take Me Out”?), ale też prestiżowe nagrody, w tym Brit Awards, oraz oddane grono fanów. Mimo to w ostatnich latach ich droga nie była usłana różami – status headlinera na największych festiwalach to już przeszłość, z zespołu odeszło dwóch kluczowych muzyków, Nick McCarthy i Paul Thomson, a studyjnie? Cóż, ostatni album „The Human Fear” spotkał się raczej z umiarkowanym entuzjazmem.
Czy to wszystko mogło przeszkodzić Franz Ferdinand w rozpaleniu warszawskiej Progresji do czerwoności? Oczywiście, że nie!
Wieczór rozpoczął Peace Okezie, znany lepiej jako Master Peace – artysta, który udowodnił, że support może być czymś więcej niż tylko przystawką przed daniem głównym. Na scenie pojawił się w towarzystwie jedynie gitarzysty, ale to, co zrobił, można śmiało nazwać popisem koncertowej charyzmy.
Jego występ był energetyczny, pełen luzu i interakcji z publicznością, która – co w przypadku supportów nie jest regułą – weszła w ten koncert całym sercem. Zwłaszcza gdy pod koniec wszyscy zgodnym chórem śpiewali z nim „I don’t wanna go home!”. Trudno się dziwić – po takim występie faktycznie nikt nie chciał opuszczać klubu. Przyznam szczerze, że z ogromną przyjemnością zobaczyłbym Master Peace’a w roli głównej gwiazdy wieczoru. A to już coś!
Kwadrans po 20:00 światła zgasły, a na scenę weszli muzycy Franz Ferdinand. I wtedy klub eksplodował. Już od pierwszych dźwięków wiadomo było, że to będzie wyjątkowy wieczór. Prawdziwa euforia wybuchła przy „Do You Want To”, ale już wcześniej publiczność zanurzyła się w dźwiękach „The Dark of the Matinée”, świeżego „Everydaydreamer” i rzadko granego, lecz uwielbianego przez fanów „40’”.
Zespół od początku panował nad sceną i publiką, a głównym dyrygentem tej energetycznej symfonii był – jak zawsze – Alex Kapranos. Ten człowiek to nie tylko świetny wokalista i gitarzysta, ale przede wszystkim urodzony showman. Skakał, tańczył, flirtował z tłumem, a gdy trzeba było – zagrzewał do śpiewu. Gdy rzucił w stronę publiczności „Warszawa, głośnij!”, odpowiedź była natychmiastowa.
Dla mnie punktem krytycznym koncertu było trio „Michael” (z dedykacją dla wszystkich Michałów na sali), „Love Illumination” oraz „Hooked” – ten ostatni utwór zamienił Progresję w pulsującą, roztańczoną imprezownię. Na scenę ponownie wskoczył Master Peace i wykonał kilka wersów.
Nie zabrakło też oczywiście największego hymnu Franz Ferdinand – „Take Me Out”. Choć, szczerze mówiąc, miałem wrażenie, że w wersji live nieco traci swój impet. Może przez to, że w tym momencie pół klubu wyciągnęło telefony i bardziej nagrywało niż przeżywało?
Set trwał ponad półtorej godziny, ale Franz Ferdinand nie pozwolili, by energia choć na moment opadła. W finale poszli na całość, serwując pięć utworów: singlowe „Audacious”, po raz pierwszy na tej trasie zagrane „Right Action”, „The Doctor”, „The Birds” i oczywiście – prawdziwy koncertowy klasyk „This Fire”. Jeśli ktoś miał jeszcze resztki energii, to przy tym kawałku nie było szans, by jej nie wykorzystać.
Choć można dyskutować o tym, czy Franz Ferdinand nadal mają swoją dawną pozycję w muzycznym świecie, jedno pozostaje pewne – na scenie są nadal niepowstrzymaną siłą. Ich koncerty to idealne połączenie wielkich hitów i mniej oczywistych utworów, które doceniają wierni fani. To nie jest nostalgia – to wciąż żywa, pełna pasji muzyka.
Po takim przyjęciu w Warszawie jestem pewien, że szybko do nas wrócą. Zresztą regularnie wracają. A gdy wrócą – po prostu musicie ich zobaczyć na żywo!
Autor: Michał Koch