„Trzydzieści lat w półtorej godziny, czyż to nie ironia? – debiut Alanis Morissette na polskiej ziemi – relacja

Alanis Morissette – Warszawa, Torwar (19.06.2025r.) org. Live Nation
Niektóre koncerty miały już nigdy się nie wydarzyć. Bilety na odwołany w 2020 roku koncert Alanis Morissette wierni fani trzymali już od bitych sześciu lat. Co więcej, na sceniczny debiut kanadyjskiej artystki nad Wisłą przyszło nam czekać blisko trzy dekady. Tyle przynajmniej minęło – i to na dniach – od wydania najpopularniejszego albumu Alanis – „Jagged Little Pill” z 1995 roku – który wywindował ją na szczyt, rozbił bank nagród i popularności oraz dał o niej znać całemu muzycznemu światu. Od tego czasu zmieniło się wszystko. To samo można powiedzieć o ostatnich pięciu latach, które upłynęły nam na niepewne oczekiwanie na przyjazd wokalistki do Polski. Nie zmieniło się jednak jedno – liryczne oblicze i niezwykły żar Alanis oraz jej kultowych kompozycji, których 19 czerwca na warszawskim Torwarze, usłyszeliśmy żelazną reprezentację.
Nim jednak Morissette wskoczyła niczym najntisowa łania na scenę, w roli supportu zaprezentowała się polska wokalistka Zalia w zgrabnym, przekrojowym secie jej dotychczasowych dokonań, na czele z utworami z jej drugiego albumu „Serce”. Młoda ekipa towarzysząca 24-latce sprawdziła się naprawdę dobrze w roli koncertowej przystawki, udanie przygotowując grunt pod późniejsze emocje. Piosenki takie jak: „Diament”, „My”, „Nie Mam Dla Ciebie Nic” czy „Serce” były zwiewne, proste, ale wykonane świetnie i z młodzieńczą swadą. Występ polskiej wokalistki, wyraźnie podekscytowanej, że podobnie jak wyczekiwana gwiazda wieczoru debiutuje na Torwarze, uspokoił również nastroje i możliwe niepokoje o doznania akustyczne przed główną częścią show. I już po chwili, gdy przed startem koncertu zobaczyliśmy przekrojowy film, podsumowujący ponad 30 lat kariery, życia i zasług – nie tylko na muzycznym polu – Morisette, stało się jasne, że czeka nas wspaniała parada wspomnień.

Wraz z pierwszymi dźwiękami kultowego, doprawionego rześką harmonijką „Hand in My Pocket”
i równie porywającego „Right Through You”, Alanis dosłownie wpadła na warszawską scenę, jakby wyskoczyć miała z dawnego, wyświetlanego przed chwilą wideoklipu. W imponującej formie fizycznej, wokalnej i mentalnej, wokalistka wraz ze swoim świetnym zespołem, sprawili, że 1995 rok znów trwał w najlepsze, a plakaty na ścianach i flanelowe koszule znów stały się cool. „A po grunge’u słuchaliśmy Alanis” chciałoby się sparafrazować dobrze znane wszystkim słowa, ale unoszący się w powietrzy duch muzyki lat 90. przemawiał sam za siebie. Ze wspomnianego „Jagged Little Pill” usłyszeliśmy w Warszawie prawie wszystkie kompozycje (10 z 12), których wersje potwierdziły, że nie bez powodu album porwał świat i sprzedał się ponad 30 milionowym nakładzie.
Show od samego początku wybijało się skrzętnie przemyślaną strukturą, gdzie kolejne elementy płynnie przechodziły i mieszały się z następnymi klasykami, często bez pauzy czy chwili wytchnienia. Nie zabrakło też oczywiście obecnych od zawsze w karierze artystki licznych akcentów społecznych i feministycznych, które w formie wyświetlanych za plecami zespołu haseł uderzały z niebywałą celnością i współgrały z natchnionymi kompozycjami. Alanis zaś, w godnej pozazdroszczenia formie, szalała na scenie jak gdyby lata 90. wciąż trwały w najlepsze. Nie z samych wspomnień składał się jednak tegoroczny koncert, już na samym początku usłyszeliśmy bowiem bujające „Reasons I Drink” z ostatniej płyty wokalistki „Such Pretty Forks in the Road” sprzed pięciu lat. Z tego krążka na wzmiankę zasługuje jeszcze poruszająca wersja „Smiling”, jeden z wielu, zatrzymujących czas, przeszywających momentów koncertu.

Najżywsze reakcje towarzyszyły oczywiście najbardziej pamiętnym szlagierom Morissette, a takie utwory jak „Hands Clean”, „Head Over Feet” czy „You Learn”, poderwały polską publikę do wspólnej zabawy. I choć część utworów – w tym „A Man”, „Can’t Not”, czy mocno oczekiwane „Everything” – wybrzmiały zaledwie w krótkich fragmentach, będąc raczej przerywnikiem niż pełnym wykonaniem, podczas pierwszej wizyty Alanis w naszym kraju dostaliśmy solidny przelot przez dyskografię artystki. Prawdziwą niespodzianką okazał się zaskakujący mini set akustyczny na scenie umiejscowionej na tylnej części płyty Torwaru, wśród publiczności, gdzie muzycy magicznie teleportowali się bez słowa. Delikatne „Rest” oraz poruszające „Mary Jane” i „Perfect” w formule unplugged sprawdziły się doskonale jako najbardziej urokliwy moment wieczoru. Alanis porażała skalą swojego charakterystycznego głosu, zadziwiając wszystkich wokalnymi popisami. Nie przesadzała za to z wylewnością wobec polskiej publiki, skupiając się raczej na kolejnych elementach koncertu, niż na zbędnej kokieterii. Może to i lepiej, zaliczyła bowiem małą gafę, dziękując za ponowne ciepłe przyjęcie w Polsce, gdzie grała przecież po raz pierwszy.
Nieważne, życie w trasie bywa szalone i przewrotne, wypowiedź tę należałoby skwitować wyłącznie jednym zdaniem: „Isn’t it ironic?”. No właśnie, najbardziej znany z kultowych przebojów artystki zabrzmiał szybko po tym jak Morissette z zespołem biegiem wrócili na scenę główną, na której czekali już na nią „wyłowieni” z publiczności fani…z Włoch i Indonezji. Stylizowany na spontaniczny moment koncertu duet z Alanis podczas wspomnianego „Ironic” okazał się zainscenizowanym wcześniej stałym elementem każdego przystanku na trasie i zdaje się być iście ironicznym spojrzeniem wokalistki na wykonanie swojej najpopularniejszej piosenki. Na gościnny udział wokalny zaproszonych na scenę fanów spuścić należy zasłonę milczenia, resztę dośpiewała już chóralnie polska publika.
Mimo, iż kultowe utwory wypadały na żywo świetnie – „Not the Doctor” i „All I Really Want” to kolejne przykłady na sprawdzoną klasykę – trudno nie było odnieść wrażenia, że całość show przez swoje wyrachowanie i pewną zachowawczość samej Morissette, było bardzo bezpieczne i poukładane, brakowało w nim wychylenia się choćby na moment za ustalone i wyćwiczone ramy. Ogień spontaniczności pojawił się jednak na sam koniec zasadniczej części koncertu – i, cóż dodać, tak pozostało już do samego końca. Nie mogło być inaczej, wszak Alanis sięgnęła po najmocniejsze z dział, a wykrzyczane przez polską publikę razem z artystką wyzwalające słowa rozpalonego do czerwoności „You Oughta Know”, które każdego – nie tylko niewiernego – faceta powinny wprawić w zakłopotanie, rozniosły w posadach przestrzenie Torwaru. Prawdziwy, sceniczny ogień, któremu nie sposób było się oprzeć!

Na obowiązkowe bisy nie przyszło nam długo czekać, a Alanis wraz z zespołem prędko udowodnili, że jeśli warto było czekać 30 lat na sceniczny debiut artystki nad Wisłą, to właśnie dla takich chwil. Porażającą wersję „Uninvited” z miejsca zaliczyć można było do jednego z najbardziej elektryzujących momentów z muzyką na żywo kiedykolwiek. Muzycy przechodzili samych siebie, a Morissette oddała się scenicznemu szaleństwu – wirowała, wiła się po scenie i przepuszczała przez siebie każdy z dźwięków jakby jutra miało nie być, pozostawiając daleko pojawiające się wcześniej wątpliwości. 51-letnia artystka udowodniła, że wciąż jest tą samą charyzmatyczną dziewczyną wywijającą długimi włosami i powalającą swoim wokalem tak jak w teledyskach MTV sprzed lat. Do tego dorzuca jeszcze w pakiecie życiową dojrzałość i sceniczne doświadczenie. A także wdzięczność, której pokłady, wraz z falą pozytywnej energii, trafiły do nas w kończącym polski koncert „Thank U”. Pozostaje wierzyć, że wcześniejsze przejęzyczenie Morissette, stanie się w przyszłości spełnioną obietnicą i warszawski występ nie pozostanie pierwszym i ostatnim występem wokalistki w naszym kraju. Alanis pozostawiła nas bowiem – być może celowo – z uczuciem przyjemnego niedosytu. Gdy koncert zaczął się na dobre rozkręcać, ona znów zniknęła bez słowa. Pozostaje nam życzyć, byśmy nie musieli czekać na jej powrót kolejnych trzech dekad. Czyżby nie była to wtedy największa ironia?
Autor: Kuba Banaszewski
