To była rekordowa edycja OFFa – relacja z OFF Festivalu 2025

off festival 2025 foto zuza sosnowska

OFF Festival – Katowice, Dolina Trzech Stawów (1-3.08.2025r.) foto – Zuza Sosnowska

To była wyjątkowa edycja OFF Festivalu, bo takich tłumów w Dolinie Trzech Stawów, to jeszcze chyba nie było. A śmiało można powiedzieć, że było to zasługą bardzo wyrównanego line-upu, bardzo gitarowego z resztą, ale też dzięki headlinerom, którzy zgarnęli bardzo szeroki zakres publiczności, w róznym wieku, gdzie Kraftwerk z pewnością zainteresował starszą widownię, a młodszych do Katowic skusili Fontaines D.C., którzy swoim koncertem pokazali, że są wręcz za duzi na ten festiwal, a organizatorzy wygrali los na loterii, zgarniając Irlandczyków w zeszłym roku. Wszystko to sprawiło też, niestety, że uwypuklone zostały pewne niedociągnięcia związane z wymianą biletów, logistyką czy dostępem do wody, co musi zostać poprawione w kolejnych latach. Na szczęście, esencja tego festiwalu, została nienaruszona.

A tegoroczne koncerty były niezwykle wyrównane, i choć brakowało nam może trochę więcej nieoczywistości, co pewnie było z resztą winą naszych wyborów nastawionych głównie na szarpidruty, to trzeba też przyznać, że jeden z tych koncertów, już chyba na zawsze zostanie w naszej offowej topce. O jaki występ chodzi? Sprawdźmy!

Dzień 1 (piątek)

kraftwerk off festival 2025
Krafwerk na OFF Festivalu

Pierwszy dzień OFFa przyniósł nam sporo koncertowych wrażeń, o których niżej, ale trzeba na początku przyznać, że takich kolejek do wejścia to jeszcze chyba nie było. Linia ludzi ciągnęła się naprawdę daleko, a co ważniejsze z perspektywy festiwalowiczów, sprawiała, że o początkowych występach można było zapomnieć. Nie wiemy co poszło nie tak, ale chyba zabrakło lepszej komunikacji, bo w komentarzach można znaleźć informacje, że opaski można było dostać również przy polu namiotowym, a tłum nie był rozładowywany do odpowiednich stanowisk przy wejściu. My przychodząc chwilę po 17 weszliśmy jeszcze bez większych problemów, ale później niestety to się nasilało. Wróćmy jednak do esencji OFFa, bo jest o czym pisać.

Jest w The Cassino zawarty jakiś romantyzm, łapanie przesterem tego wrażliwego ducha skrzywdzonych emocjonalnie i szukających w gitarowych dźwiękach zarówno ucieczki, jak i ukojenia. Czuć tu potencjał, ale też trochę brak zdecydowania co i jak chcemy do końca grać.

Los Campesinos! takiego problemu już nie mają, bo tutaj wszystko się dobrze składa w indie-rockową całość, która daje przestrzeń na klasyczne rockowe przyłożenie oraz ładne melodie mieszające się z bardziej surowym brzemieni i mimo już swojego wieloletniego stażu na żywo dalej brzmią dla mnie momentami jak młoda i nieokrzesana rockowa kapela. Dużo tam radości z grania, która automatycznie przenosi się na publikę.

Zagadką może dalej pozostać Nilüfer Yanya, która swoim „The Method Actor” pokazała jak można połączyć minimalizm z gęstym brzmieniem. Nie jest łatwo wejść do tego świata słuchając albumu, a mam wrażenie, że podczas koncertu wcale nie było łatwiej. Nie wiem czy to przez problemy techniczne, które irytowały chyba też samą pozbawioną uroku Nilüfer czy jakiś brak błysku tego dnia, ale dla mnie ta muzyczna uczta została podana na zimno i bez przekonania, że mamy do czynienia z czymś większym. Szkoda, bo studyjnie mnie kupiła, i to bardzo.

Jeśli ktoś szukał pocieszenia, to na Scenie Eksperymentalnej panowała radość i wdzięczność ze strony Os Mutantes dających wesołą dawkę brazylijskiego rocka. Muzycznie nas w ogóle nie porwali, a sam koncert można raczej potraktować tylko jako kolejną offową ciekawostkę.

To o nich chyba mówiło się najwięcej. Nie tylko ze względu na ich energiczne koncerty, ale też to jaki przekaz ze sobą niosą, o którym też często wspominali podczas samego występu. Koncertowo Kneecap pokazało wersję hip hopu, którą na żywo chyba lubię najbardziej. Zaangażowaną, buntowniczą i pełną nieskrępowanej energii, ale też chyba nie aż tak przekonującą jak się spodziewałem i może trochę zbyt monotonną. Nie wiem czy to za wysoko zawieszona poprzeczka dużymi oczekiwaniami czy może jednak potrzeba innych dźwięków, ale przejście na Scenę Trójki i znalezienie tam połączenia drum and bassu z gitarą na koncercie szaleńczych Machine Girl sprawdził się dla mnie lepiej.

A był to dobry wstęp przed Fat Dog, którzy przypomnieli nam zeszłoroczne harce z Les Savy Fav na tej samej scenie. Gitarowy rave z punkową energią, nieoczywistymi dźwiękami i wokalistą praktycznie przyklejonym do publiczności. Już podczas poprzedzających ich Kneecap i Machine Girl można było swoje wyskakać, to tu można było już całkowicie pozwolić się ponieść szaleństwu, z czego skrzętnie korzystała publika pod Sceną mBanku.

Kraftwerk zabrali nas w technologiczną podróż, pokazując jednocześnie rozwój muzyki elektronicznej jak i fascynacje zmieniającym się dookoła nas światem. Posłuchać tego na żywo, to jak zrozumieć skąd wzięła się połowa tego, czego obecnie słuchamy. Skrzętnie budowane i eksploatowane motywy “Autobahn”, “The Man-Machine”, “Radioactivity”, “The Robots” czy “Mini kalkulator” z polskim akcentem, to wejście do tego maszynowego świata, gdzie każdy bit i każdy trybik współgra ze sobą i popycha całość mechanizmu do przodu. Długie kompozycje wcale się nie ciągnęły, a pozwalały w nie wejść i podążać hipnotycznie za każdym kolejnym dźwiękiem. Tu chcesz trochę tańczyć, a trochę czujesz się unieruchomiony w transowym półśnie. Koncerty Kraftwerk to zrobienia paru kroków w tył, skompresowanie świata do ośmiu bitów, aby móc spojrzeć na całość z innej perspektywy i lepiej wszystko zrozumieć. Czy to dla naszej wrażliwości koncert wybitny? Raczej nie, ale na pewno taki, który pozwala wiele pojąć i też taki, który zostanie na pewno w głowie na długo. Legendy.

Dzień 2 (sobota)

have a nice life off festival 2025
Have a Nice Life to najlepszy koncert tego OFFa, a dla nas wszystkich OFFów, na których byliśmy

Piękna pogoda nas przywitała w Dolinie Trzech Stawów i ludzie chętnie korzystali z warunków, aby pochillować na trawce przed sceną. Brzmieniowo pod to nadawł się Elias Rønnenfelt, który do swoich akustycznych kompozycji dodawał sporo noszalancji i wykalkulowanej niedokładności dającej wrażenie pędzącej folkowej opowieści, której lepiej nie zatrzymywać, dzięki czemu dostaliśmy coś więcej niż letni chill.

Zatrzymać z pewnością nie dało się Lambrini Girls i chyba nikt by się nie odważył próbować ich powstrzymać. Punkowa sieczka nastawiona na jak największy chaos, chociaż po tym koncercie chyba wszyscy wiedzą co trzeba zrobić jak ktoś upadnie w moshpicie. Lambrini Girls nie mają hamulców, zarówno jeśli chodzi o zabawę, jak i przekazywanie swoich poglądów, bo dziewczyny w tym temacie raczej jeńców nie biorą. Bikini Kill mogłyby podpatrzeć jak się gra na OFFie. Plus serduszko za piramidę w publiczności.

Panchiko byli chyba najbardziej standardowym rockowym występem na tej edycji i chyba ciężko będzie to pobić. Przyjemnie i dobrze zagrane, ale chyba te dźwięki już słyszeliśmy setki razy. Ucieczka na Scenę Trójki, żeby ustawić się na HANL była zupełnie bezbolesna.

Tym bardziej kiedy okazało się, że każda sekunda z tych 20-30 minut czekania na Have a Nice Life była warta miliony, a wszystko tu po prostu zagrało. Oczekiwania i hype nakręcony przez festiwalowiczów spotkał się tutaj z będącym w świetnej formie zespołem, którego muzyka wybrzmiała w Katowicach z jeszcze większą mocą, jak i publicznością bawiącą się do upadłego i śpiewającą razem z wokalistą, co najlepiej wyszło przy przepięknym “Bloodhail”. Post rockowe brzmienie z filtrem o nazwie “shoegaze’owa ściana” ciekawiło i zapraszało do ciepłego, ale też szorstkiego świata przesteru, w którym Dan Barrett przeżywał z nami każde wyśpiewane słowo i oddawał naszą energię w tanecznym wirze. A do tego w trakcie koncertu rozpętała się ulewa zalewająca Doline Trzech Stawów, tak jak Have a Nice Life zalało nas tą brudną, ale też kojącą dawką dźwięków. Koncert tej edycji, a może i wszystkich naszych katowickich wizyt.

Głośniej czy bardziej emocjonalnie? A czemu nie oba! Taką dewizą kieruje się japońska grupa envy, której ciekawe połączenie hardcore’u, rocka i screamo to efekt wielu lat muzycznych poszukiwań. Zespół z Tokio odnalazł swoją niszę, tnąc i siekając teraz dusze słuchaczy na drobne kawałeczki.
Jeszcze dobitniej potrafi to zrobić James Blake, który w swojej twórczości przygotował dla nas naprawdę szeroką paletę muzycznych emocji. Blake potrafi oczarować intymnymi kompozycjami otulonymi lekkim, ale też przejmującym wokalem, by za chwilę przygnieść nas intensywnym i momentami przyjemnie nieprzyjemnym brzmieniem wchodzącym głęboko w kości. Zna się gość na żonglowaniu naszym nastrojem i potrafi to dowieźć z wielką precyzją. I choć doceniam, to chyba jednak do wielkich fanów dalej nie dołączę.

A kończące Hypnosis Therapy to już odlot na całego i takie dziwnie piękne rzeczy tylko na OFFie.

Dzień 3 (niedziela)

fontaines off festival
Fontaines D.C. udowonili swoją pozycję

Sobotni deszcz, który mistycznie ominął nas w czasie przegenialnego koncertu Have a Nice Life
w namiocie Trójki, niestety nie zniknął równie magicznie kolejnego dnia i niedziela na OFF-ie przywitała nas nie trzema, a wieloma stawami, które wypełniły gęsto katowicką Dolinę. Równie głęboko, co w nowopowstałym bajorze przed Sceną Leśną, sięgało brzmienie Ciśnienia – śmiałków ze stolicy Śląska, którzy, słusznie, okrzyknięci zostali najgłośniejszym zespołem edycji. Łatka „polskich Swans” jeszcze nigdy nie była tak trafna, szkoda jedynie, że donośną końcówkę koncertu udało się złapać na ostatniej prostej przed przekroczeniem festiwalowej bramy. Wydobywający się dym ze sceny głównej mówił sam za siebie – katowiczanie nie wzięli jeńców. 

Tym samym, na pełnoprawne rozpoczęcie trzeciego dnia OFF-a, tanecznym krokiem przenieśliśmy się we wspomnianą krainę tysiąca jezior, gdzie Seun Kuti i jego zakręcony kolektyw Egypt 80, skutecznie rozganiał chmury soczystą dawką wesołego afrobeat’u. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, a syn legendarnego twórcy gatunku Fela Kutiego, sprawnie wszedł w buty ojca i powoli, ale w końcu rozkręcił brodzących w błocie festiwalowiczów. I choć zdania nie zmieniamy, bo podobnie jak przed tegorocznym koncertem Lenny’ego Kravitza, gdzie Kuti zagrał w roli supportu, mogło być mocniej i bardziej porywająco, było to pozytywne wejście w OFF-ową niedzielę, które nastroiło do dalszych eksploracji. 

Tym bardziej, że nieopodal Sceny Leśnej na Scenie Trójki wystąpić miał jeden z naszych faworytów niedzieli – 26-letni MJ Lenderman, amerykański pieśniarz z Karoliny Północnej, który jak nikt na współczesnej scenie pielęgnuje pamięć o korzeniach klasycznego gitarowego grania spod znaku folku
i americany. I choć dla nas trzeci dzień OFF-a jawił się jako najbardziej napięty i najmocniej wyczekany, nie był to najlepszy czas dla młodego Amerykanina. Początkowe problemy techniczne oraz sprzęt muzyków, który zawieruszył się gdzieś w drodze do Katowic, poskutkował powolnym wejściem Lendermana w klimat koncertu. Nieśmiały i wycofany z początku artysta długo szukał swojego głosu, ale gdy już odpalił, boy oh boy, co to był za koncert. Gitarowe przestrzenie, które kochamy najmocniej, wypełniły szczelnie przepełniony (znów) od fanów namiot radiowej Trójki, a kompozycje z wydanej
w zeszłym roku płyty „Manning Fireworks” zabrzmiały jak najwyższej klasy przeboje, których nie powstydziłby się Neil Young czy Jeff Tweedy. Z tym, że zostały one autorsko doprawione przez MJ’a prostymi, acz uroczymi tekstami i rozkręcającym się z każdym utworem perfekcyjnym zgraniem skromnego i zdolnego zespołu. Znalazło się tu miejsce i na gitarowe odloty, i na folkową intymność. Gitarowy koncert na medal, potwierdzający, również wysoką frekwencją zgromadzonych fanów, że nie tylko nam brakowało takich na katowickim festiwalu. Właśnie tego tutaj co roku szukamy.

Bardzo napięty niedzielny rozkład jazdy stawiał nas nieraz w mocnym rozkroku festiwalowych wyborów. Czasem jednak zamiast stawiać na jedną kartę, warto zaryzykować podwójne rozdanie. Opłaciło się to w przypadku mocnego clasha między szalonym duetem Soft Play, który swoimi muzycznymi fikołkami na gitarę i perkusję, dobrze rozbujał nas w drodze na znajdujący się na przeciwległym biegunie, nie tylko festiwalowego terenu, występ, a raczej performance Alana Sparhawka – lidera brutalnie rozdzielonego przez życie duetu Low, który na OFF-ie wystąpił już w 2011 roku. Ponoć po śmierci swojej życiowej i muzycznej partnerki Mimi Parker, Alan nie był w stanie więcej słuchać swojego głosu, tak przepięknie dopełnianego przecież przez nią w bogatej twórczości Low. Sięgnął więc po autotune’a, który z pewnością mocno zaskoczył niejednego fana alternatywnej legendy. Z mocno zniekształconym głosem, wyraźnie zaangażowany Sparhawk, prędko zamienił się na OFF-owej scenie z życiowo pogubionego wykolejeńca w artystę wiecznie poszukującego, zwłaszcza w drugiej części koncertu, już analogowej i mocno poruszającej, gdzie echa łamiącego serduszka Low przebijały się najmocniej.  

Niezbadane są ścieżki festiwalowych wyborów, jednak niedziela najczęściej wzywała nas, o dziwo, nie pod scenę główną, gdzie ostatniego dnia zobaczyliśmy tylko jeden (!) headlinerski występ, o którym więcej za chwilę, ale na Scenę Trójki, której tegoroczne oblężenie wyraźnie podkreśliło potrzebę wielu zmian w jej działaniu. Niemniej, właśnie tam swoje show, niemal z zegarkiem w ręku (wyświetlanym co do sekundy na telebimie za muzykami), zaprezentował Geordie Greep, lider black midi, obecnie znany poszukiwacz nowych dźwięków, który na swoim solowym debiucie – a jakże – „The New Sound”, nie wahał się filtrować zarówno z gitarowymi odjazdami, jak i jazzowymi improwizacjami, czy estradowym sznytem. W Katowicach najwięcej było jednak długich instrumentalnych odlotów, z wyraźnym naciskiem na progrockowe inklinacje. Zespół Greepa z matematyczną precyzją wysmarował skrzętnie wycyzelowane show, muzycznie wyśmienite, jednak pozbawione nieco emocji, które wynagrodziło płomienne „Holy, Holy”, odebrane i wyczekiwane na OFF-ie jak prawdziwy hit. Więcej serca w tej precyzji i bylibyśmy wniebowzięci. 

W oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru i headlinera niedzieli fajnie było jeszcze pobujać się do nieoczywistych brzmień w wykonaniu Anatole Muster na Scenie Eksperymentalnej, jednak to dla kogo innego w Dolinie (nie tylko) Trzech Stawów trzeciego dnia imprezy zgromadziły się istne tłumy. A o kogo chodziło wyczytać można było z najliczniejszej reprezentacji koszulek tego dnia. Fontaines D.C., bo przecież o nich oczywiście mowa, urośli od swojej ostatniej wizyty w Katowicach do niebotycznych, jak na warunki rockowego bandu w dzisiejszych czasach, rozmiarów. Od swojej pierwszej wizyty na OFF-ie w 2018 roku stali się prawdziwymi zbawcami gatunku, którym zachwytom nie ma końca. I słusznie, bo gdy wyszli na scenę, przejęli ją kompletnie, udowadniając, że przypisany im status nie wziął się znikąd. Gdy widziałem ich w 2022 roku, po wydaniu świetnego albumu „Skinty Fia”, zachowywali się na scenie jak prawdziwi szefowie. Teraz, gdy trzy lata później powrócili z najnowszym krążkiem „Romance”, już tymi szefami byli. I to totalnymi. Od pierwszych dźwięków doskonałego otwieracza w postaci tytułowego utworu z ostatniego albumu, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że mamy do czynienia
z graczami wagi ciężkiej, którzy wiedzą po co tu są i jak to się robi. I choć wielu fanów zarzucało Irlandczykom brak kontaktu z publiką i zimną postawę, zupełnie nie odebrało to off-owemu występowi siły i uroku. Zresztą Grian Chatten, wokalista i lider Fontaines, od samego początku pochłonął swą energią całą scenę, podkręcając do zabawy pierwsze rzędy fanów. Muzycy zaś skupili się na tym, co najważniejsze – instrumentalnej jakości, która biła wszystkie poprzednie koncertu na scenie głównej na głowę. Mocno pulsujący band szedł jak buldożer – jasne, może bez uniesień, ale dalej w wielkiej formie. 

Ich kawałki to rasowe bangery, jeden lepszy od drugiego. Bez pudła, wszystko w sam środek tarczy
w skondensowanej formie z wyraźnym naciskiem na najnowsze dokonania zespołu. Lwią część koncertu spodziewanie wypełniły utwory z „Romance” – na szczególne wyróżnienie zasługują tu jazgotliwe „Here’s the Thing” oraz wybitna, pochłaniająca bez reszty wersja „In the Modern Wordl” – ale nie zabrakło też reprezentantów, dość naiwnego i mało wyrafinowanego z dzisiejszego punktu widzenia debiutu. Co z tego, skoro „Boys in the Better Land” czy „Hurricane Laughter”, choć muzycznie uboższe, dalej tną jak przecinak, i nie pozwalają zapomnieć o nie tak odległych korzeniach irlandzkiej kapeli. Wymownie wybrzmiał w tym kontekście „Big” – niczym najpiękniejsza klamra w rockowej historii. I być może tych nowych utworów było trochę za dużo – jeden utwór z genialnego „A Heroe’s Death” to skandal – ich cure’owa mglistość i lżejsza melodyka rozmemłały nieco motorykę show, ale końcówka koncertu to istna petarda, której długo się nie zapomina. Rozedrgane, buzujące niczym wulkan emocjo „I Love You”, z kolejnym, bardzo ważnym zwróceniem uwagi na problem ludobójstwa w Palestynie, było jak mocny cios między oczy. Zaś finalny rozbujany i podbity „Starbuster” przypieczętował status Fontaines D.C. jako bezsprzecznie najważniejszego i najlepszego rockowego bandu, grającego w pierwszej lidze. Ich tegoroczny koncert na OFF-ie potwierdził tylko, że nie znaleźli się tam nieprzypadkowo.

ekipa kwp na offie
Ekipa KwP na OFFie

Rekordowy OFF – tak go na pewno zapamiętamy, a tłumy w Dolinie Trzech Stawów będą pewnie przez kolejne lata punktem odniesienia dla frekwencji następnych edycji. Jest to też drogowskaz dla Artura Rojka, w którą stronę iść, jako festiwal, jeśli chce się połączyć jakość z nazwami, które potrafią ściągnąć nowe osoby do Katowic. Choć trzeba powiedzieć, że nie będzie tak łatwo powtórzyć tego sukcesu. Ciężko przecież o większa legendę niż Kraftwerk, ale nie o brak dostępnych zespołów tu raczej chodzi, tylko o możliwości ich sprowadzenia, i o bardziej gorącą nazwę niż Fontaines D.C., która zdecyduje się wybrać właśnie OFFa, ale dobra sprzedaż biletów, może przybliżyć nas do tego celu. 

Organizatorzy, bazując na tegorocznej edycji, mają też przecież najlepszy audyt sprawności działania festiwalu, a „pomogły” w tym tłumy, które mogliśmy zobaczyć w tym roku w Dolinie Trzech Stawów. Nie oszukujmy się – trochę tych problemów było i jest co poprawiać. Zaczynając od logistyki wymiany biletów, przez umieszczenie ToiToiów, brak utwardzenia przejść między scenami, zbyt małe namioty, co pokazały koncerty HANL czy Geordiego Greepa, brak sprecyzowanych wytycznych odnośnie dozwolonych bidonów i liczbie dostępnych punktów z darmową wodą oraz kończąc na samej wielkości terenu festiwalu. 

To dalej OFF Festival, prawdziwe i największe święto muzyki, dlatego liczymy, że za rok będziemy mogli wrócić do rozmowy tylko i wyłącznie na temat samych występów.

Autorzy: Grzegorz Słoka i Kuba Banaszewski

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!