The War On Drugs – Warszawa 2023 – relacja

Z koncertami ulubionych zespołów bywa różnie. Często są pułapką zwodniczych i wygórowanych oczekiwań, które później nie mają żadnego przełożenia w tym, co dzieje się na scenie. Bywa też tak, że pewne – siłą rzeczy – powtarzane na żywo patenty nie działają równie mocno, co za pierwszym razem. Nie muszę dodawać, że rozczarowanie koncertem ukochanej i wyczekanej kapeli uderza w serce muzycznego fana jeszcze mocniej niż inne, obarczone mniejszą presją, wydarzenia. Żadna z tych sytuacji nie ima się jednak w żadnym wypadku The War on Drugs. Kapelę z Filadelfii, będącą jednym z najbardziej wyrazistych strażników muzycznej nostalgii, miałem przyjemność zobaczyć już raz – rok temu w Berlinie, w samym środku pandemicznych obostrzeń, kiedy zadawaliśmy sobie pytanie, czy koncerty – takie jakie znaliśmy je dotychczas – jeszcze do nas wrócą. Zeszłoroczny koncert nie tylko przerósł moje najśmielsze oczekiwania, ale też przywrócił wiarę w siłę koncertowej magii, wszak The War on Drugs okazali się muzycznymi czarodziejami z prawdziwego zdarzenia. I choć od tamtej pory zespół wciąż objeżdża świat z tym samym materiałem – ogrywając wydaną w 2021 roku płytę „I Don’t Live Here Anymore” – nie mogło mnie zabraknąć 12 czerwca w Warszawie, gdzie The War on Drugs zaliczyli swój sceniczny debiut nad Wisłą.
Debiut niezwykle udany, bo muzycy stawili się na Letniej Scenie Progresji w doskonałych humorach i znakomitej formie, punktualnie o 20 rozpoczynając swój dziewiczy na polskiej ziemi występ od rozmarzonego „Pain”, którym na wstępie dali wszystkich zgromadzonym fanom znak, że czeka nas wieczór pełen gitarowej wirtuozerii najwyższej próby. Ciekawe, iż autorzy nagrodzonego nagrodą Grammy albumu „A Deeper Understanding”, po raz pierwszy w Polsce pojawili się już na koncercie solowym, a nie gdzieś na jednym z letnich festiwali, które równie chętnie obstawiają. Polska publiczność nie przywykła bowiem do częstych występów tego typu kapel – tak korzennie amerykańskich, nie zahaczających o bluesa czy hard rocka, a czerpiących garściami z dorobków Dylana, Springsteena czy Younga. Artystów wybitnych, ale jednak nigdy nie najpopularniejszych w Polsce. A jednak, The War on Drugs, którzy wyciągają z muzyki swoich bohaterów to co najlepsze, transponując zasłyszane wpływy w ramy niezwykle wykrystalizowanego już autorskiego stylu, przyciągnęli do Warszawy wielu świadomych i głodnych muzycznych wrażeń fanów.

Początek koncertu był jak zwiastun filmowej apokalipsy. Na tle zachodzącego słońca, przy wzmagającym się wietrze, który przeczesywał bujne czupryny muzyków oraz testował wytrzymałość letniej sceny, The War on Drugs wyciągali kolejne asy z rękawa. A był to celny strzał za strzałem. Pędzące „An Ocean in Between the Waves” czy przebojowe „Red Eyes” w tej scenerii wybrzmiały z mocą przewyższającą studyjne oryginały, a zespół zdawał się unosić tylko wyżej i wyżej, pewnie i z mocą jakby grał w Polsce od lat. To może być najlepszy koncert w naszym życiu – kokietował ze sceny wyraźnie upojony atmosferą wieczoru lider i gitarzysta grupy Adam Granduciel, nie pierwszy raz rozbrajając swoją konferansjerką polską publiczność, co całemu występowi dodało tylko swojskiego klimatu i przyjacielskiej atmosfery. O muzyczną jakość nie trzeba było się martwić, bo rzeczywiście zespół przechodził sam siebie, a niekończące się gitarowe solówki zdawały się zatrzymywać czas i nie mieć końca, tak jak w bajecznym „Strangest Thing”, które dosłownie odbierało mowę i zaciskało gardło. Nie obyło się też oczywiście bez mocnej reprezentacji ostatniego, piątego studyjnego albumu grupy, z którego usłyszeliśmy: mocno targane wiatrem, hipnotyzujące „I Don’t Wanna Wait”, rozedrgane „Victim”, narastające „Harmonia’s Dream” oraz „Old Skin”. Niemałym zaskoczeniem było sięgnięcie po wybitnie amerykański cover dość niedocenionego pieśniarza Warrena Zevona – „Play It All Night Long” – na którym to można było poczuć się jak na koncercie legendy amerykańskiego rocka z najlepszych lat.
Dobiegając do końca, The War on Drugs sięgali już po najbardziej emocjonalne działa, coraz mocniej zatracając się w pastelowych pejzażach malowanych dźwiękami gitar i saksofonu, który w kolejnym utworze odegrał tu nie mniejszą rolę. To wykonanie nieziemsko płynącego „Eyes to The Wind” mogłoby trwać w nieskończoność, topiąc doszczętnie serca fanów pod sceną. Doskonały przykład tego jak spontaniczność improwizacji spotkać może wyćwiczoną przez lata wirtuozerię, co pozostaje tylko dowodem, że The War on Drugs są jednymi z najlepszych koncertowych wyjadaczy naszych czasów. Wyborna wersja, która zostaje w pamięci na długo! Ostatni sprint do mety składał się zarówno ze spodziewanych i oczekiwanych strzałów, jak i niemałych niespodzianek. Energetyczne „Under the Pressure” – nie sposób zaprzeczyć: sztandarowy hit grupy – zabrzmiał jeszcze mocniej niż zwykle, a muzycy zdawali się bez reszty poddawać muzycznej zabawie. Mocno podbite, tytułowe
„I Don’t Live Here Anymore” z ostatniej płyty zabrzmiało zaś jak najlepszy klasyk, dowodząc, że zespół wśród najświeższych dokonań posiada w repertuarze prawdziwe perły, bez których nie może się obejść żaden koncert.

Gdy ucichła ostatnia nuta singlowego przeboju, muzycy wyraźnie zaczęli krzątać się po scenie, w poszukiwaniu inspiracji, co zagrać następne. Energia na scenie i pod nią nie pozwoliła bowiem muzykom tak łatwo zejść ze sceny. Wedle zapisanej przez zespół przed koncertem setlisty na koniec miał wybrzmieć melancholijny „Occasional Rain” z ostatniej płyty. Tego utworu jednak w Warszawie nie usłyszeliśmy, gdyż wykorzystując chwilę na przestrojenie się muzyków nieoceniony redaktor KwP Grzesiek Słoka wywołał ostateczne dopełnienie tego wyjątkowego wieczoru – słusznie uwielbiane przez fanów, ponad 10-minutowe „Thinking of a Place”, które powinno zostać jednym z żelaznych klasyków rockowej alternatywy XXI wieku. Z miejsca podchwycony przez zespół rozwijający się gitarowy popis nie pozostawił złudzeń o jakości warszawskiego koncertu – było to pierwsze, wyraźnie nieplanowane wykonanie tego utworu w tej części trasy oraz perfekcyjne zakończenie, bo w grze wszystkich muzyków nie było już cienia zaskoczenia ani przypadku. Z zegarmistrzowską precyzją, co do minuty, zespół dobił do godziny 22 z faktycznie kończącym całość „It’s Your Destiny” – jedynym przedstawicielem wczesnego wcielenia zespołu. Bez sztucznego pompowania bisów, zostawiając wszystkich z błogim uczuciem spełnienia po niezwykle zwartym i pełnym emocji koncercie, The War on Drugs zeszli dumnie ze sceny, kończąc swój debiut na polskiej ziemi. Po takim przyjęciu, nie wierzę, że była to pierwsza i ostatnia wizyta.
Autor: Kuba Banaszewski