The Smashing Pumpkins – Gliwice 2024 – relacja
The Smashing Pumpkins, Interpol – Gliwice, PreZero Arena (2.07.2024r.)
Pierwszy tydzień lipca przyniósł w tym roku nie lada zagwozdkę, zwłaszcza dla fanów rockowych brzmień lat 90. W przeciągu kilkudziesięciu godzin nad Wisłą mieliśmy okazję zobaczyć dwie wielkie i zasłużone dla tego czasu kapele i dla wielu – w tym dla części ekipy Koncertów w Polsce – nie stanowiło to problemu, że oba koncerty dzieliło ponad 500 km. Bo gdy w środę 3 lipca w Gdyni ruszał Open’er Festival, gdzie pierwszego dnia wystąpili Foo Fighters, wieczór wcześniej w gliwickiej PreZero Arenie mogliśmy podziwiać wyjątkowo smakowity zestaw, bardzo kuszący dla fanów klasycznych gitarowych brzmień. Zaskakujący muzyczny dublet w postaci post-punkowej legendy początków XXI wieku Interpol oraz legendy rockowej sceny lat 90. The Smashing Pumpkins musiał skusić wielu fanów do logistycznej gimnastyki. I mimo lekkich problemów sprzedażowych, 2 lipca w Gliwicach zameldowała się pokaźna liczba wielbicieli tych brzmień. I tak, mimo wielu punktów wspólnych, dostaliśmy dwa kompletnie inne koncerty, pełne kompletnie innych emocji.
Powiedzieć, że Interpol zagrali w Gliwicach z rezerwą to nic nie powiedzieć. Chłodne, robotyczne postury nowojorskiej ekipy przełożyły się również na klimat ich występu, bo choć zagrali zwarty, przekrojowy set, to próżno było szukać tu wzniosłych emocji. Jasne, ich muzykę, od czasów legendarnego debiutu „Turn On The Bright Lights” sprzed ponad dwóch dekad, wyróżnia wycyzelowana beznamiętność i wielkomiejska alienacja, ale widząc ich tego dnia w PreZero Arenie po raz trzeci, wiem, że potrafią wykrzesać z siebie więcej. Klubowe koncerty sprzed roku pokazały, że Interpol wie jak wydobyć głębię ze swoich kompozycji, jednak tutaj – być może z powodu zmęczenia materiału, bo Gliwice były ostatnim przystankiem na ich trasie – dostaliśmy muzyczny pocałunek bez miłości. Trwający nieco ponad godzinę set zdominowały utwory z drugiej płyty „Antics”, choć do pełni szczęścia zabrakło paru złotych strzałów. Klasyczne „Evil” czy zagrane na sam koniec „Slow Hands” skutecznie poderwały do zabawy publikę, a nieliczni reprezentanci niezapomnianego debiutu momentami wywołały wyczekiwany dreszczyk emocji. Były to jednak tylko przebłyski dawnego blasku. Wielka szkoda, że nie usłyszeliśmy nic z ostatniej płyty grupy z Manhattanu, udanej „The Other Side of Make-Believe” sprzed dwóch lat. No cóż, Interpol – niewątpliwie też na własne życzenie – niezmiennie pozostają zakładnikami swoich trzech pierwszych płyt sprzed lat. Ale za to jakich!
W odróżnieniu od zacnej, choć pozostawiającej wielki niedosyt przystawki, danie głównie nie zawiodło, i to już od pierwszych chwil. Punktualnie, co do sekundy, o godzinie 21 na gliwickiej scenie zameldowała się ekipa pod orędownictwem odzianego w kaznodziejską szatę Billy’ego Corgana. Było to moje pierwsze spotkanie z Dyniami na żywo i nie podejrzewałem, że show rozpocznie się tak dobrze i tak mocno. Od pierwszego uderzenia riffowego „The Everlasting Gaze” po ostatnie takty ciężkiego „Zero”, The Smashing Pumpkins mknęli przez meandry swojej bogatej dyskografii, raz po raz zadziwiając swoim mistrzowskim zgraniem i sceniczną formą. Zaskakujące były też niespodzianki w setliście, takie jak m.in. cover…U2. Nikt chyba nie spodziewał się, że usłyszy na żywo niepokornego Billy’ego Corgana śpiewającego kultowe „I’m ready for the laughing gas…” w „Zoo Station”. A wersja Dyń była bardziej berlińska niż sam oryginał z „Achtung Baby” – duszna, industrialna i świetnie komponująca się z atmosferą mocno gitarowego wieczoru. Bo zarówno sprawdzone klasyki, jak i nowe utwory zagrane zostały na zdecydowanie wyższym biegu, co tylko nakręciło sam zespół i z miejsca kupiło polską publikę.
Fani klasycznego brzmienia zespołu mogli wyjść z gliwickiej areny w pełni usatysfakcjonowani, wszak repertuar polskiego koncertu najmocniej wypełniły utwory z najsłynniejszych i najbardziej uwielbianych płyt Dyń, czyli „Mellon Collie and the Infinite Sadness” oraz „Siamese Dream”. Diamentową kolekcję pereł z lat 90. dopełniła też mocna reprezentacja dokonań grupy z ostatnich lat, która – choć nie zawsze zachwycała studyjnie – na żywo nie ustępowała klasykom. Utwory z wydawanej cyklicznie trylogii „Atum: A Rock Opera in Three Acts” wybrzmiały dużo pewniej i bardziej wyraziście, jednak to klasyki nadawały ton czwartemu koncertowi grupy z Chicago na polskiej ziemi.
Nie trzeba dodawać, jak żywe reakcje wywołały te najbardziej wyczekiwane utwory The Smashing Pumpkins. Kojące „Today” czy fantastycznie rozwijające się „Thru the Eyes of Ruby” już na samym początku przeniosły polskich fanów do odrealnionej krainy snów, gdzie muzyczne lata 90. wciąż trwają w najlepsze. Za to sekwencja zagranych po sobie hitów: magicznego „Tonight, tonight”, pulsującego
i wykonanego z wielką pewnością siebie „Ave Adore” oraz rozbrajającego „Disarm”, musiała zmiękczyć serce nawet największego koncertowego wyjadacza. Dla fanów muzycznej dekady, w której Dynie świeciły największe triumfy, była to prawdziwa uczta pełna emocji i wspomnień. A zespół nie zatrzymywał się ani na chwilę i ze szczerą radością i ku uciesze polskiej publiczności, wyciągał kolejne asy z rękawa. Bo trzeba przyznać, że tym co zaskoczyło równie mocno, co forma zespołu, była ich interakcja i nieskrywana zabawa na scenie. Wyalienowany zawsze Corgan sprawiał wrażenie wyluzowanego i urzeczonego atmosferą wieczoru i jak na dobrego kapłana przystało, dbał o swoje owieczki, co rusz nawiązując kontakt z innym ogniwem zespołu. A uśmiechnięty gitarzysta James Iha skutecznie rozładowywał napięcie, zagadując skupionego frontmana. Wszystko to sprawiało niezbite wrażenie, że obecne wcielenie zespołu służy wszystkim jego członkom i znajduje swoje ujście w kapitalnym zgraniu. Udany debiut na polskiej ziemi zaliczyła też nowa gitarzystka, wyłoniona drogą internetowego castingu Kiki Wong, która wycinała najmocniejsze riffy wieczoru i nadawała ton najcięższym kompozycjom, wśród których nade wszystko zapamiętam wyśpiewaną chóralnie przez wszystkich fanów „Bullet With Butterfly Wings”.
Spokojniejsze chwile przyniosły za to sięgający czasów debiutu z pamiętnego 1991 roku „Rhinoceros”, rozmarzone „Mayonaise” (pozdrowienia dla fana, który co piosenkę powtarzał w tłumie, że jak tylko go usłyszy, to wyjdzie spełniony) oraz ulotne, zaśpiewane na granicy łamiącego się od wzruszenia głosu retrospektywne „1979”, które nie tylko skutecznie przenosiło w czasie, każdego do innego momentu, co zatrzymywała go, zakrzywiając czasoprzestrzeń. Chciałoby się, by tak magiczne chwile trwały wiecznie.
Końcówka koncertu to już gitarowa eksplozja mocy, gdzie mieszało się wszystko – od cieszących oko płynących ze sceny kolorów, po kompozycje nowe i stare, a także riffowe cytaty z „Aqualung” Jethro Tull, w których zespół zatracał się, aż miło. Konkret, muzyczna pocztówka z lat 90. i coś znacznie więcej – dowód, że po latach przerwy, wciąż można trzymać niebotyczny poziom, niedostępny wielu innym kapelom. Swoje miejsce w historii ekipa Bill’ego Corgana zaznaczyła już dawno, jednak teraz udowadniają, dlaczego na zawsze tam pozostaną. A gliwicki występ The Smashing Pumpkins z miejsca ląduje na liście największych pozytywnych koncertowych zaskoczeń tego roku. Miazga.
Autor: Kuba Banaszewski