The Pretty Reckless – Warszawa 2022 – relacja
The Pretty Reckless w końcu zagrali w Polsce! Zespół miał się zjawić już w 2014 roku na Orange Warsaw Festival, ale wtedy na przeszkodzie stanęły problemy ze sceną, która zawaliła się pod wpływem złych warunków atmosferycznych. Na szczęście podczas koncertu w warszawskim klubie Progresja wszystko zagrało idealnie, a atmosfera była – jak to określiła frontmanka grupy Taylor Momsen – gorąca. Zresztą nie ja jeden wyczekiwałem koncertu nowojorczyków w Polsce. Wyprzedały się wszystkie bilety, a kolejka do wejścia przed klubem była znacznych rozmiarów.
Jako support zaprezentowała się grupa The Cruel Knives, która zagrała szybko, głośno i ze sporą dawką energii. Występ mnie jednak nie porwał, chociaż ludzie dookoła przyjęli The Cruel Knives entuzjastycznie. Stylistycznie zespół balansuje pomiędzy alternatywnym metalem a nurtem grunge, ze wskazaniem na dorobek Soundgarden. Zresztą zespół Chrisa Cornella był też inspiracją dla The Pretty Reckless, więc taki dobór supportu nijak nie dziwi.
Kwadrans po dziewiątej na scenie zameldowali się muzycy The Pretty Reckless, by po chwili pojawiła się też Taylor Momsen. Powiedzieć, że kobieta jest wulkanem energii, to jakby nic nie powiedzieć. Wokalistka stawała na głośnikach, biegała z jednego końca sceny na drugi, tańczyła, skakała i krzyczała. „Warszawo, w końcu dotarliśmy!” – zagaiła Momsen, by po chwili rozpocząć „Death by Rock and Roll”, czyli jeden z utworów z niezwykle dobrze przyjętego krążka o tym samym tytule. Fani wyczekiwali też oczywiście kompozycji z debiutu grupy („Light Me Up”), ale i ta płyta doczekała się godnej reprezentacji w Warszawie (zagrano z niej pięć kompozycji, w tym „Just Tonight”, „Make Me Wanna Die” i „Since You’re Gone”). „My Bones” natomiast wypadło niczym utwór z katalogu Alice In Chains. Na mnie największe wrażenie zrobiło mocarne brzmiące „Only Love Can Save Me Now”, a także „Witches Burn”, które Taylor zaadresowała do wszystkich kobiet biorących udział tego wieczoru w wydarzeniu, oraz „Heaven Knows”, rozszerzone przez gitarzystę Bena Phillipsa o pokaźną solówkę (serio, trwała dobrych kilka minut!).
Po „Take Me Down” przyszła pora na bis. The Pretty Reckless zagrali „Fucked Up World” (wzbogacone kolejną solówką, tym razem na perkusji) i… to był koniec. Krótki, choć bardzo energetyczny koncert, który zostawił mnie z delikatnym uczuciem niedosytu. Mam nadzieję, że zespół szybko powróci do Polski, zresztą muzycy przekonali się, że są tu bardzo mile widziani. Mieszanka metalu, brzmień rodem z Seattle oraz kokieterii również okazała się strzałem w dziesiątkę. Bardzo dobry koncert, chcę więcej!