The Cure – Kraków 2022 – relacja
Mistrzowie klimatu – brytyjski zespół The Cure – w końcu ponownie odwiedzili nasz kraj. Po ośmiu latach od ostatniego polskiego koncertu, muzycy wrócili nad Wisłę, by zagrać dwa wyjątkowe koncerty. 20 października w krakowskiej Tauron Arenie, legendy melancholijnego rocka alternatywnego, dali mistrzowski popis wielkiej scenicznej formy, prezentując zarówno najważniejsze pozycje w swojej bogatej dyskografii, jak i zupełnie premierowe kompozycje.
Nim The Cure pojawili się na scenie, krakowską publiczność rozgrzewał najpierw zespół The Twilight Sad, który zaprezentował mieszankę nowofalowych dźwięków z elektronicznym zacięciem. Jednak tym na co wszyscy zgromadzeni w Tauron Arenie czekali najmocniej było oczywiście początek występu ekipy Roberta Smitha. Zaczęli punktualnie i nietypowo od jednej z nowych kompozycji, które znajdą się na długo wyczekiwanym albumie Brytyjczyków. Na premierę pierwszego od czternastu lat krążka grupy przyjdzie nam pewnie jeszcze poczekać, ale jeśli w całości będzie on tak dobry jak zaprezentowane w Krakowie kompozycje, to możemy być spokojni o studyjny powrót zespołu w wielkim stylu. Rozwijające się powoli „Alone” pozwoliło wszystkim już na starcie zatopić się w niepowtarzalnym klimacie muzyki The Cure, a samym muzykom stopniowo i z odpowiednio budowanym napięciem rozstawić się na scenie. Ostatni pojawił się na niej wokalista i niekwestionowany lider kapeli Robert Smith, który w nieodłącznym makijażu i z charakterystyczną fryzurą dał znak, że przedstawienie czas zacząć. „This is the end of every song that we sing…”, zaintonował na wejście Smith i już od pierwszych chwil było wiadomo, że czeka nas magiczny wieczór. Głos 63-letniego lidera The Cure zdaje się w niezwykły i wyjątkowy sposób imać się mijającego czasu, wszak od debiutu londyńskiego zespołu mijają w tym roku czterdzieści trzy lata, a głos Roberta Smitha nic się nie zmienia. Sam utwór udowodnił też, że muzycy wciąż są w stanie zagrać i skomponować kompozycje, które postawić można obok ich największych dokonań w historii. Klimat rozbudowanej pieśni, wyjętej niczym z kultowego albumu „Disintegration” we wspaniałym stylu otworzył pierwszy
z dwóch polskich koncertów The Cure.
Przywołana płyta z 1989 roku nie bez powodu pojawia się w kontekście krakowskiego występu, bo nie tylko usłyszeliśmy z niej najwięcej utworów, ale i na kolejnych reprezentantów ósmego albumu zespołu nie musieliśmy długo czekać. Zagrane po sobie pejzażowe „Pictures of You” i przestrzenne „Closedown” udowodniły dlaczego krążek ten uważany jest za jeden z najlepszych i najprawdopodobniej najważniejszy w dyskografii brytyjskiej formacji. A już po chwili muzycy zaintonowali kolejny z hitów, rozpoznawalny od pierwszych taktów gitarowy motyw jednej z najpiękniejszych i najbardziej poruszających piosenek o miłości – „Lovesong”. I trzeba przyznać, że w obecnej konfiguracji zespół nadał tym utworom wyjątkowej szlachetności, udowadniając, że nie po drodze jest im ze sztampowym odgrywaniem największych przebojów. Jednak nie na samych przebojach muzycy The Cure zbudowali setlistę krakowskiego koncertu, bo panowie prezentują na tegorocznym tournée prawdziwą esencję swojej twórczości i nie omijają praktycznie żadnego z elementów bogatej dyskografii. Z mrocznego i dusznego albumu „Pornography” usłyszeliśmy dwie kompozycje: przeszywające „Cold” oraz mocne „The Figurehead”. Pojawiły się również utwory z tak kultowych krążków jak „The Head on the Door” czy „Seventeen Seconds”. A gdzieś od połowy podstawowego setu krakowski koncert zaczął dosłownie buzować od emocji. Obecność na scenie trzech wyrazistych gitar niesamowicie wzmocniło brzmienie zespołu, a doskonale znanym kompozycjom nadało dodatkowej głębi i mocy. Ogniste „Burn” napędzane galopującą kanonadą perkusji dosłownie rozpalało zmysły i pozwoliło zatracić się w zdającej się nie mieć końca pętli porażających dźwięków. Z kolei niesione świdrującym basem Simona Gallupa, który – podobnie jak Smith – zachował na scenie swój młodzieńczy wdzięk i pomnikową pozę, „Fascination Street” zahipnotyzowało bez reszty polską publiczność. Koncerty The Cure są dość wymagającą i bardzo wysmakowaną ucztą, toteż muzycy niespiesznie kroczyli przez kolejne numery skrzętnie wypracowaną ścieżką narastającego napięcia, rozsmakowując się w każdej zagranej nucie – im dalej w las, tym mocniej i intensywniej wchłaniając nas do świata swojej muzyki. Mocarne „Shake Dog Shake” udowodniło jak niesamowity groove ma muzyka The Cure, a porażające „A Forest” wybrzmiało mocno i z niebywałą klasą – tak jakby grał je zespół u szczytu formy. Doskonały moment, który porwał licznie zgromadzoną w Krakowie publiczność, a muzykom pozwolił na dobre rozkręcić się w muzycznym odlocie.
Koncert w całości spędziłem na płycie krakowskiej hali, co zaowocowało nie tylko świetnej jakości doznaniami akustycznymi, ale również pozwoliło zaobserwować jak fantastycznie bawią się fani zespołu w każdym wieku – czy to przeżywając najbardziej uniesione momenty w ciszy czy skacząc i bawiąc się na największych przebojach The Cure, polscy fani dopisali nie tylko pod względem frekwencji (zważając na drugi, praktycznie wyprzedany koncert w Łodzi, hala była wypełniona po brzegi). A muzycy na scenie odwdzięczyli się nie tylko przeglądem najważniejszych pozycji w swojej dyskografii, ale również nowymi kompozycjami, których w Krakowie usłyszeliśmy aż cztery, w tym jedną zupełnie premierową. Poruszające „I Can Never Say Goodbye”, zadedykowane bratu Roberta Smitha, na koniec wsparte rozświetloną przez fanów areną, było jednym z najbardziej wyjątkowych momentów show. Sam wokalista – zwykle oszczędny w emocjach – nie krył wyraźnego wzruszenia. Fantastycznie zagrało też powoli narastające i skutecznie stopniujące napięcie perkusyjnym wstępem „Endsong”, które na tle czerwonego księżyca górującego nad zespołem, w ekstatycznej formie zakończyło zasadniczą część koncertu i otworzyło drogę do pierwszych bisów.
A na początek dodatkowej części koncertu Brytyjczycy wytoczyli najcięższe działa, totalnie zatracając się w płynących w stronę publiczności dźwiękach. Wybitna wersja tytułowego, blisko dziesięciominutowego „Disintegration” była powalającym momentem, jednym z tych, które rezonują w całym ciele i zaglądając do najdalszych zakamarków duszy, zostają w pamięci koncertowego fana na zawsze. Być może popadnę tu w przesadny i dość adekwatny do stylu nurtu new romantic melodramatyzm, ale dla takich chwil i takich wersji, rozszczepiających czasoprzestrzeń na tysiące kawałków, się żyje. A to nie był koniec, bo choć muzycy ponownie zniknęli za sceną, nie mogli opuścić Krakowa bez obowiązkowych punktów każdego koncertu The Cure. Na drugą – wpisaną oczywiście w koncertowy plan wieczoru – repetę z przedłużonego czasu krakowskiego występu, muzycy wyszli już z podniesionymi głowami. Nie musieli już bowiem nikogo przekonywać o swojej sile i niewiarygodnej formie – teraz mogła zacząć się prawdziwa zabawa z publicznością. Na pierwszy ogień poszło skradające się „Lullaby”, które wywołało eksplozję radości pod sceną. Jest coś w tych numerach The Cure z przełomu dwóch ostatnich dekad XX wieku, co nie tylko powoduje ciarki na całym ciele, ale
i łapie za gardło, podkręcając wszystko niebywałą chwytliwością i muzyczna klasą. W tym wydaniu te kultowe utwory, zagrane przez zespół jednocześnie tak doświadczony i zarazem tak daleki od pojęcia jakiejkolwiek twórczej stagnacji, wybrzmiały niesamowicie ożywczo i nabrały odpowiedniej głębi.
Ostatnia prosta krakowskiego koncertu była już prawdziwą eksplozją i szybkim maratonem największych hitów grupy – podanych jeden za drugim, praktycznie bez przerwy i chwili wytchnienia, jakby The Cure chcieli wyrzucić je z siebie, tak by nikt nie wyszedł z Tauron Areny nienasycony. Podbite i porywające „The Walk” oraz pozytywne „Close To Me” pobudziły fanów do wspólnej zabawy, za to rozanielone „Inbetween Days” przyniosło potrzebny moment oddechu w tym festiwalu wrażeń. Bo już eksplozja radości przy „Friday I’m In Love”, na który każdy po cichu liczył, była nie do zatrzymania. Być może i jest to ograny do bólu szlagier, ale cudownie jest móc widzieć i doświadczać wspólnej zabawy wśród fanów, którzy bez względu na wiek, zatracają się w błogiej euforii przy tych pogodnych wręcz do przesady dźwiękach. A gdy wybrzmiewają takie kawałki jak kolejne „Just Like Heaven”, zarówno na scenie, jak i pod nią, wszystkie schowane pod makijażem zmarszczki cudownie znikają, a muzycy i fani The Cure na tę paręnaście minut znów stają się świeżo zakochanymi po uszy dwudziestolatkami. Taka jest właśnie niesamowita moc muzyki, tutaj podana w najlepszym wydaniu.
Kiedy zespół tak uznany jak The Cure zagrał już na koncercie wszystko i próbuje dobić do brzegu tego monumentalnego i blisko dwuipółgodzinnego występu, może zakończyć swój występ jedynie w tak rozbrajający sposób, jak grając jeden ze swoich pierwszych hitów, którym podbili świat ponad czterdzieści lat temu. Beztroskie „Boys Don’t Cry” zakończyło krakowski koncert i raz jeszcze tego wieczora udowodniło, iż mimo imponującego stażu i lat spędzonych na scenie, muzyczne serca muzyków The Cure są wiecznie młode i głodne dobrze znanych, ale też i nowych dźwięków. Nie ma piękniejszej rzeczy dla miłośnika muzycznych wrażeń na żywo niż spotkanie z tak ważnym zespołem, który wciąż bawi się swoją muzyką, reinterpretuje ją i w świadomy sposób miesza najlepszą klasykę z ekscytującymi nowościami. Fenomenalny koncert i doskonałe lekarstwo na jesienną chandrę, które działa równie mocno o każdej porze roku.
Autor: Kuba Banaszewski