Take Me Out to Gdańsk – relacja z Inside Seaside 2025
Inside Seaside Festival 2025 – Gdańsk, AmberEXPO (8-9.11.2025r.)
Pierwszy dzień trójmiejskiego festiwalu Inside Seaside, który już na stałe wpisał się w muzyczny kalendarz naszego roku, to pod wieloma względami była rozgrzewka. Rozbiegówka, która pomogła nam wrócić na właściwe, festiwalowe tory w samym sercu złotej polskiej jesieni. I chyba jest to największa wartość tej imprezy, a tegoroczny start utwierdził nas w przekonaniu, że agencja Live naprawdę strzeliła w dziesiątkę z terminem, miejscem i klimatem.
Organizacyjnie halowe przestrzenie Amber Expo, co tu dużo mówić, cieszą oko, a wewnętrzny labirynt scen i atrakcji jest coraz bardziej przyjazny, kompaktowy i atrakcyjny. Na każdym kroku czai się jakaś artystyczna pokusa, czyhająca na nas, byśmy zboczyli z festiwalowego szlaku. Spotkania, panele, projekcje, wystawy, tu naprawdę non stop coś się dzieje i nie sposób złapać zasięgiem wzroku wszystkiego, co organizatorzy mają nam do zaoferowania. A my przyjechaliśmy do Gdańska, i przyjeżdżamy już cyklicznie, przede wszystkim z powodów, rzecz jasna, koncertowych. I pod tym względem pierwszy dzień Inside Seaside też nie zawiódł, ale wpisał się w przyjęty, również przez nas, tryb rozgrzewkowy.
Na sam początek, na wspomniane rozruszanie zastanych od festiwalowej przerwy gnatów, coś po polsku. Młodzi gniewni i niepoprawnie romantyczni muzycy Metra odwiedzili w tym roku chyba wszystkie najważniejsze imprezy w naszym kraju, nie mogło więc zabraknąć ich też w Gdańsku, gdzie zdaje się ukoronowali swój triumfalnym pochód po wydaniu niemało przebojowych singli. W końcu udało się ich zobaczyć z bliska, w pełnej krasie, i trudno nie odnieść wrażenia, że ten festiwal post-punkowej nostalgii czerpiącej garściami z rodzimej i najlepszej zagranicznej klasyki, działa. Zaledwie parę numerów i sceniczna pewność zdradziły, że grupa ma już swoją wierną publikę i idzie po swoje. Czekamy na studyjny debiut!
Udowadniać swojej siły nie musieli za to wprawieni w bojach załoganci z Pink Freud pod basową batutą roześmianego jak zawsze Wojtka Mazolewskiego. W pewnym momencie frontman rzucił ze sceny kokieteryjne pytanie, skierowane również do siebie – czy reaktywowany skład może mieć jeszcze coś ciekawego do powiedzenia? Okazuje się, że odpowiedź nie mogła być inna, panowie wiedzieli bowiem, co robią i zafundowali nam w Gdańsku swobodny lot na granicy jazzu i rocka, balansując między delikatnością, a mocnym przyłożeniem.
Za to świętujący swój zacny jubileusz 25-lecia na scenie Fisz Emade Tworzywo dali jak zawsze wysokoklasowe show, które czerpało mocno z oldschoolowej przeszłości grupy, ale i przypominało też, że zespół wydał w tym roku album – nomen omen – „25”. Z braćmi Waglewskimi w akcji spotykałem się w ostatnich latach regularnie, jednak tutaj zagrali najlepszy set od dawna, na wyjątkowym luzie i flow. „Jak ogień i woda, woda i ogień, jak dwóch braci, jak więzy krwi”. Piękny to był przelot przez najważniejsze i najnowsze dokonania Tworzywa. A „Za mało czasu” urosło już do rangi rasowego koncertowego majstersztyku. Punkt obowiązkowy!
Z polskich artystów pierwszego dnia można było jeszcze zobaczyć przebojową Ofelię, czarującego Marcina Maseckiego i jego Boleros oraz powracającą Ściankę, której show z pewnością ucieszyło wielu sympatyków milenijnej alternatywy. Jednak tak jak obfita, ciekawa i różnorodna jest nasza rodzima scena, tak przecież tym, co wyróżnia Inside Seaside od podobnych imprez tego typu w Polsce jest pokaźna, i z każdą edycją coraz pyszniejsza, reprezentacja zagranicznych artystów, którzy w końcu mają dobrą okazję, by odwiedzić nasz kraj również w jesiennym sezonie. I choć pierwszy dzień festiwalu również pod tym względem dopiero nabierał prędkości, to nie brakowało wielu pozytywnych wrażeń.
I uśmiechu. Zwłaszcza u popowej wokalistki Sigrid, która z zimnej Norwegii przywiozła do nas plecak pełen kolorowych dźwięków. Wokalistce przez całe księżniczkowe show ani na sekundę nie brakowało energii, i tak jak banalne i proste było to przedstawienie, tak rozświetliło ono koncertową sobotę i na dobre przypomniało na jakim festiwalu jesteśmy. Zabawa, choć dla nas z mocnym przymrużeniem oka, była przednia.
A dalej poszło już z górki. Jak na prawdziwym alternatywym festiwalu poczuliśmy się w końcu, gdy na gdańskiej scenie zameldowali się muzyczni czarodzieje z Altin Gün, których widzieliśmy już parę lat temu na OFF-ie, gdzie dali równie porywający do niebanalnego tańca pokaz możliwości. Holendersko-turecki zespół to nie lada gratka dla fanów nieoczywistych brzmień, wskrzesza on bowiem anatolijski folk i miesza go z psychodelicznym rockiem. Ich koncerty to hipnotyczna podróż, a my, głodni podobnych wrażeń, daliśmy się im po raz kolejny porwać.
Podobnie jak na koncercie Royel Otis, naszych tegorocznych farbowanych headlinerów, których byliśmy równie ciekawi, co początkowo obojętni. Australijczycy od pierwszych dźwięków porwali jednak do zabawy licznych fanów zgrabną mieszanką przebojowego pop-rocka z nowofalowymi naleciałościami. I tak, na dłuższą metę było to jednostajne, proste granie na jedno kopyto. Ale muzycy (perkusista!) zagrali set godny headlinerskiej energii, zdając sobie też chyba po części sprawę, że ten tytuł spadł na nich przynajmniej o jeden sezon za wcześnie. Trudno odmówić im było jednak werwy i zaangażowania. Świetnie wybrzmiało kończące show „Oysters in My Pocket”, ale młody zespół – co wiele też mówi o sile ich katalogu – najpewniej zabrzmiał w uroczym coverze „Linger” The Cranberries i viralowym „Murder on the Dancefloor”, który do zabawy poderwał już wszystkich ciekawskich.
Na finał jeszcze namiętne Zimmer90 i ich wysmakowana zabawa, pełna nastrojowej głębi – istne „cigarettes before sex”. Świetne, zaskakujące zakończenie pierwszego dnia. Podsumowując, dzień bez fajerwerków, nie oznacza to jednak, że był dniem straconym. Wręcz przeciwnie – obfitował w wiele muzycznych wrażeń, które może nie zapiszą się w topce naszych koncertowych doświadczeń, ale z pewnością ich wspomnienie wywoła szeroki i szczery uśmiech na twarzy.
Drugiego dnia nie było już mowy o spokojnej niedzieli i wolnych przebiegach – drugi dzień Inside Seaside, uginający się od muzycznych dobroci, od początku zapowiadał się jako wymagający maraton, na który czekaliśmy jednak w tym roku bardzo mocno. I tak, jeśli pierwszy dzień festiwalu staraliśmy się, również przed sobą, jak najlepiej artystycznie usprawiedliwić i obronić, to niedziela na Inside Seaside nie pozostawiała już złudzeń ani wątpliwości – to był bardzo mocny dzień i festiwal wysokiej klasy pełną gębą. Niech za dowód poświadczą nasze wyrobione między scenami kroki, wszystkie wyskakane numery, niekończące się pląsy i niemałe dylematy, co i jak odpuścić, by zdążyć na kolejne show. Tak, niedziela była dla nas, działo się bardzo dużo, przede wszystkim dobrego. I to już od samego początku.
A drugi z festiwalowych dni otworzył bajeczny występ barwnego kolektywu pod nazwą Cinnamon Gum – retro projekt znanego trójmiejskiego artysty Macieja Milewskiego, który tym razem sięgnął po zanurzone głęboko w przeszłości brzmienia soulowe, czyli rejon, w który nikt z rodzimych twórców się nie zapuszcza. I przynajmniej po licznej frekwencji na jego koncercie okazało się, że zupełnie niesłusznie – granie, którego nie powstydziłby się Michael Kiwanuka czy Durand Jones, nie tylko przyciągnęło tłumy większe niż zagraniczne gwiazdy dnia pierwszego (zadziałała też zasada pierwszego koncertu dnia), ale i skutecznie rozbujało i doskonale otworzyło niedzielę pełną najlepszych wrażeń.
A niech najlepszym podsumowaniem różnicy między pierwszym, a drugim dniem Inside Seaside będzie rozbrajający swym tanecznym krokiem karate Baxter Dury, który scenicznej charyzmy w małym palcu miał więcej niż połowa sobotniego lineupu. Wsparty doskonale brzmiącym zespołem i wspaniałą chórzystką w osobie zasiadającej za klawiszami Fabienne Debarre, która wznosiła ten występ na wyższy poziom, artysta szalał, deklamował i wygrywał niepisane zawody na najdziwniejsze taneczne ruchy tej edycji, doskonale nas przy tym bawiąc. Klimat Lazurowego Wybrzeża i pokusy rodem z Miami Beach – proszę bardzo, Baxter w swym futerale możliwości miał wiele asów w rękawie i nie zawahał się ich użyć. Od pulsującego mówionego post-punku po klubowe rytmy gorącej imprezy, wszystko w przewrotnie wyluzowanej formie, której nie sposób było się oprzeć.
Komu jednak brakowało konkretnego, rockowego przyłożenia w miejsce tanecznej wixy z Baxterem, mógł wybrać gitarowy pazur, który z miejsca pokazali Alison Mosshart i Jamie Hince z The Kills. Od pierwszych dźwięków udowodnili, że wciąż mają w sobie ten dziki magnetyzm, który przykuwa do nich uwagę od lat. Brytyjsko-amerykański duet rozpalił na scenie żarliwy, gitarowy płomień, wzniecony przez kompozycje z ostatniej płyty „God Ganes” oraz kultowe numery, zachowując przy tym świeżość i uwagę fanów do końca. Takiego właśnie grania brakowało na tym festiwalu.
O bezgranicznej lojalności swoich fanów pracę doktorską mogliby napisać za to szaleni Australijczycy
z King Gizzard & The Lizard Wizard, którzy jak mało kto wystawiają swoich sympatyków na niekończące się próby. Jednak w tym przypadku możemy mówić o wyjątkowej otwartości słuchaczy i szalikowców Gizzardów, o czym świadczyła szczelnie wypełniona sala na ich występie. I ilość koszulek z logo zespołu, które tego dnia dało się zobaczyć w gdańskiej hali Amber Expo. A okazja ku temu również była niezwykła, Australijczycy wystąpili bowiem z wielką pompą i ze współudziałem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Bałtyckiej. Mieliśmy obawy wobec tego projektu – to mógł być albo wielki triumf albo katastrofa. Wątpliwości były jednak niepotrzebne, szaleni muzyczni eksperymentatorzy z Antypodów wiedzieli co robią i znów zwyciężyli. Bo nawet jeśli ich album „Phantom Island” nie jest najbardziej porywającą pozycją w ich przebogatej dyskografii, to na żywo ta odjechana rock opera zabrzmiała godnie i porywająco. Co prawda obecna za plecami muzyków orkiestra nadawała wszystkiemu mocno pompatyczny ton, ale Gizzardzi nie uznają półśrodków. Jeśli chcą zabrzmieć jak symfoniczna mieszanka Eltona Johna z Rush – zrobią to. A fani z zaciekawieniem to kupią, tym bardziej, że doskonale wiedzą, że zespół, znany również z zamiłowania do cięższych brzmień i instrumentalnych odlotów, nie mógłby poprzestać na orkiestrowej historyjce. I tak, gdy muzycy Filharmonii w połowie tego ponad dwugodzinnego show (jedyny taki przypadek na festiwalu, set Gizzardów na specjalne życzenie zespołu został jeszcze wydłużony) zeszli na przerwę, na scenie zadziała się magia, a King Gizzard wytoczył najmocniejsze działa. Czasami uśpienie uwagi jeszcze mocniej potęguje nagłą zmianę stylistyki, i tak było w tym przypadku. Australijczycy już do końca zafundowali fanom fantastyczny lot, najmocniejsze, co udało się tego roku usłyszeć na Inside Seaside, udowadniając, że kult wobec ich zespołu jest jak najbardziej uzasadniony.
Do podobnych wniosków skłonili chyba też wszystkich tegoroczni headlinerzy drugiego dnia festiwalu – obecni na scenie od ponad dwóch dekad, nie tracący nic ze swojej energii i rezonu Franz Ferdinand, którzy od pierwszej chwili na scenie nie pozostawili wątpliwości, że tytuł gwiazdy wieczoru należy się właśnie im. Zespół dowodzony przez charyzmatycznego Alexa Kapranosa, kapitana i dowódcę tego muzycznego okrętu, parł do przodu i z każdym kolejnym przebojowym hymnem podrywał do beztroskiej zabawy polską publikę. Nie tracąc ani na moment pary i chorobliwie zaraźliwej scenicznej mocy, Szkoccy wyjadacze bez ustanku przelecieli przez najlepsze pozycje swojej dyskografii – od głośnego i hitowego debiutu po liczną reprezentację ostatniego krążka „The Human Fear” z tego roku. I bez względu na to, czy grali przebój czy premierę, dawali z siebie wszystko, zachęcając wszystkich do beztroskiej zabawy. Niektórzy nigdy nie przestają być headlinerami, a Franz Ferdinand dumnie i zasłużenie może dalej dzierżyć ten zaszczytny tytuł.
A komu starczyło jeszcze sił na więcej, ten wie, że prawdziwy skarb niedzieli organizatorzy zachowali na sam koniec. Brytyjczycy z Deadletter utrzymali taneczny klimat niedzieli i zaserwowali iście ognisty zastrzyk post-punkowej energii ze smakowitą domieszką hałaśliwego funku. Werwa, śmiałość, charyzma – po takim występie wróżymy Londyńczykom wielką przyszłość. Doskonale spięli swą porywającą mieszanką gitarowych dźwięków niezwykle obfitą w pozytywne wrażenia niedzielę.
W takim układzie Inside Seaside ma szansę stać się najmocniejszym muzycznym wydarzeniem jesiennego sezonu. Ba, w swojej kategorii już nie ma sobie równych. Mocno liczymy, że kolejna – zapowiedziana już na 2026 rok – edycja zaskoczy nas jeszcze mocniej i nie będzie już mowy o tak różnych, pod względem jakości, festiwalowych dniach.
Autor: Kuba Banaszewski