Steve Hogarth (Marillion) – wywiad

steve hogarth wywiad koncerty w polsce

Początek grudnia to czas prezentów i zbliżającej się nieuchronnie świątecznej magii. Od paru lat to również obowiązkowa okazja dla wszystkich fanów Marillion, by spotkać się z wokalistą brytyjskiej legendy rocka – Steve’m Hogarth’em – na wyjątkowym świątecznym koncercie, gdzie prym wiodą spontaniczność i rodzinna atmosfera. Już 7 grudnia Hogarth po raz kolejny wystąpi w łódzkiej Wytwórni, gdzie wraz z Metal Mind Productions, przygotuje dla swoich fanów muzyczną ucztę pełną zaskoczeń. Z liderem Marillion porozmawiał Kuba Banaszewski, a Steve okazał się fantastycznym rozmówcą o anegdotycznej naturze.

Co przygotował dla polskich fanów, dlaczego żałuje, że nigdy nie zobaczył Beatlesów, czego na zawsze nauczył go koncert The Who i dlaczego mógłby już nigdy nie napisać żadnej nowej piosenki – wszystko to i wiele więcej znajdziecie w naszym wywiadzie. Zapraszamy do lektury!

Kuba Banaszewski (KwP): Witaj Steve, jak się masz! Cieszę się, że możemy się w końcu spotkać. Mam nadzieję, że niedawno zakończona trasa z Marillion poszła dobrze?

Steve Hogarth: O tak,  wszystko poszło naprawdę, naprawdę dobrze. To była jedna z najlepszych tras w naszej historii. I śpiewam teraz lepiej, niż kiedykolwiek w życiu, co jest niesamowite. W moim wieku mam wrażenie, że mój głos wzmocnił się, co jest cudowne. 

Dobrze to słyszeć, zwłaszcza przed Twoim solowym występem w Polsce, o którym mamy dziś rozmawiać. Ale zanim przejdziemy dalej….jesteś wciąż podekscytowany możliwością powrotu w trasę?

SH: Cóż, tak, to znaczy, teraz jestem podekscytowany, że wróciłem do domu, szczerze mówiąc. Ale jestem w domu przez tydzień, co da mi trochę czasu, aby się zebrać i poćwiczyć przed kolejnym występem (w Łodzi artysta rozpocznie swoje solowe tournée, przyp. red.). Ale zawsze miło jest grać świąteczne koncerty, ponieważ stawiam choinkę na scenie i próbuję wprowadzić trochę atmosfery. Czy polski koncert nie wypada dzień po Mikołajkach?

Tak, zagrasz w Polsce 7 grudnia – dzień po Dniu Świętego Mikołaja. To idealny moment! Właśnie, święta Bożego Narodzenia przypominają nam wszystkim o dzieciństwie… Jaka muzyka Ci wtedy towarzyszyła i miała na Ciebie największy wpływ?

SH: To wszystko zbiegło się u mnie z Bożym Narodzeniem, ponieważ gdy miałem siedem lat rodzice kupili mi gramofon pod choinkę. Więc kupili mi też trochę płyt – „She Loves You” i „I Want to Hold Your Hand” Beatlesów, „Not Fade Away” Stonesów i „Tired of Waiting for You” The Kinks. Zdzierałem te płyty jako dziecko, tak, że można było się przez nie przejrzeć i zostałem oczywiście wielkim fanem Beatlesów, tak jak prawdopodobnie wszyscy z mojego pokolenia. Moi rodzice słuchali dużo Glena Campbella, wszystkie te piosenki Jimmy’ego Webba. I one też zostały w mojej świadomości. A potem pojawił się Tom Jones i „It’s Not Unusual”, pamiętam, że mieliśmy ten singiel. 

Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od The Beatles, kiedy dorwałem ich pierwszy singiel, ten, na którym patrzą przez balkon w Manchester Square. Gdy podpisaliśmy kontrakt z EMI chodziłem do tego budynku, gdzie zrobili to zdjęcie. A potem oczywiście „A Hard Day’s Night” i „Help!”. A później, wiesz, pojawił się „Sgt. Pepper”, „Revolver”…

I wtedy wszystko w muzyce eksplodowało? 

SH: Tak, to był niesamowity czas. Może to dziwne co powiem, ale zawsze czułem się jakbym był te siedem, osiem lat za młody, by zobaczyć na żywo Beatlesów, Hendrixa, czy Cream u szczytu kariery. A kiedy byłem już na tyle duży, że mogłem chodzić na koncerty, niektórzy z nich już nie żyli. Jimmi już nie żył, Cream się rozpadł. Więc trochę mnie ominęło i bardzo żałuję, że nigdy nie widziałem The Beatles. 

Wszyscy kochamy Beatlesów i jak pewnie wiesz, niedawno wydali oni nową, ostatnią piosenkę, z wokalem Johna Lennona i z użyciem sztucznej inteligencji. Efekt jest elektryzujący i poruszający. Co sądzisz o takich eksperymentach z technologią?
Czy uważasz, że to pieśń niedalekiej przyszłości?

SH: Jeśli wychodzi z tego dobra muzyka, to nieważne jak to jest zrobione, czy nagrane jednym mikrofonem na kasetę, czy nagrane na 150 mikrofonów w jakiejś piwnicy pełnej komputerów, przy użyciu najnowocześniejszej technologii. To wszystko nie ma większego znaczenia, chodzi o muzykę. To, że jest genialne i to co z tobą robi. Tylko to się liczy, jeśli cię porusza. O to właśnie chodzi, ponieważ uważam, że muzyka zjada banał i wydaje się docierać do ludzi w miejsca, gdzie nie zaprowadzi cię żadna inna forma sztuki. Myślę, że tylko zakochanie dociera do ciebie na tym samym poziomie, na którym dociera do ciebie muzyka. Nie wydaje mi się też, by sama poezja tak działała. Dopiero, gdy połączysz poezję z melodią i muzyką, to dotrze ona w jeszcze głębsze miejsce. Najlepsi artyści to ci, którzy mówią ciekawe rzeczy, ale też idzie za tym naprawdę interesująca muzyka. 

A jak Tobie udaje się utrzymać tę ekscytację związaną z muzyką, będąc na scenie już ponad 40 lat?

SH: Tylko dlatego, że kocham to robić. Ja naprawdę nie muszę niczego utrzymywać, to jest dla mnie naturalne. Czasami jednak tak mam, że myślę: „O mój Boże, muszę dziś wieczorem dać występ”, ale to dlatego, że życie w trasie potrafi być bardzo męczące. Czasami przed koncertem myślisz: „Muszę tam wyjść i wrzeszczeć przez 2,5 godziny”. Kiedy jednak  postawię tylko jedną nogę na scenie, to uczucie znika całkowicie. Ponieważ występowanie przede wszystkim sprawia mi ogromną przyjemność. Daje mi coś więcej niż nagrywanie płyty. Pisanie muzyki jest dla mnie wyjątkowo nieprzyjemnym procesem i nie miałbym nic przeciwko, gdybym nigdy nie napisał już żadnej piosenki. Dalej nie wiem, jak pisać piosenki, mimo że prawdopodobnie napisałem ich kilkaset. Gdyby ktoś zapytał mnie: „jak ty to robisz?”, nie byłbym  w stanie mu odpowiedzieć. Ale bycie profesjonalnym muzykiem sprawia, że musisz to robić. Nie robisz tego dla zabawy, tylko dlatego, że tak trzeba. Bo wiesz, że to powstrzymuje cię od głodu i pozwala ci zapłacić czynsz. Bycie profesjonalnym muzykiem zmienia więc sposób postrzegania całej twórczości. Proces zaczyna się od czegoś, co robisz, bo po prostu masz na to ochotę, do bycia czymś, co musisz robić i konieczności pisania piosenek, co jest dla mnie bardzo trudne. Ale mimo wszystko kocham to. Uwielbiam grać przed publicznością. Uwielbiam wchodzić na scenę i słyszeć coś, co już napisałem. Wiesz, to ogromna ulga. 

Dlatego właśnie grasz tak wiele coverów na swoich solowych występach?

SH: Tak, powodem, dla którego gram tak wiele coverów, jest to, że kiedy pierwszy raz wpadłem na pomysł zrobienia solowych koncertów, uświadomiłem sobie, że ponieważ byłem sam, była to okazja do bycia całkowicie spontanicznym. W zespole nie możesz tego zrobić, bo jeśli zmienisz zdanie w połowie utworu, to zespół oszaleje i nie będą się z tobą odzywać przez dwa tygodnie. Ale jeśli jesteś sam, to nie ma znaczenia. Jest to więc okazja, aby zrobić wszystko, co czuję i jest to też okazja dla fanów, by posłuchać całej tej muzyki, która jest dla mnie najważniejsza. Wiesz, mogę zagrać cover Kate Bush, ponieważ bardzo mnie poruszyła. Albo zagram coś Glena Campbella, bo to była ulubiona piosenka mojego taty. Albo kilka utworów Beatlesów, bo mnie wtedy powaliły. Podoba mi się przesłanie „All You Need is Love” albo „Instant Karma” (utwór Johna Lennona, przyp. red.). więc dlaczego by ich nie zagrać? I robię to też dlatego, że sam jestem autorem tekstów, zawsze będzie mnie to pociągało. Oczywiście gram sporo piosenek, które sam napisałem i które pisałem z zespołem przez lata, ale podoba mi się ten pomysł. Mogę zagrać „Das Model” Kraftwerk tylko dlatego, że nikt by się tego po mnie nie spodziewał. A to zawsze jest bardzo dobry powód, by cokolwiek zrobić. 

Jak wspomniałeś, Twoje świąteczne koncerty cechują się dużą dozą spontaniczności. Czy tego rodzaju występy dają ci pełną swobodę artystyczną?

SH: Całkowitą swobodę artystyczną,  bym mógł robić co tylko zechcę. Daje mi to również swobodę grania piosenek, których tytuły fani wykrzykują podczas koncertu, mimo, że czasami nie pamiętam nawet połowy akordów. To także okazja do zrobienia innych rzeczy. Zwykle zapraszam ludzi, aby przynieśli ze sobą bombkę i umieścili ją na choince postawionej na scenie. A jeśli to zrobią i wejdą na scenę, wtedy daję im kieliszek tequili. Myślę, że tego nie mógłbym zrobić z zespołem, ponieważ koncerty solo gram w mniejszych salach, a nie możesz dać 5 000 fanom kieliszka tequili. Ale możesz sprawić, że 40 osób z pewnością będzie zadowolonych. 



Więc może dlatego Twoje występy w Polsce są tak popularne?

SH: Tak, Polacy lubią tę atrakcję (śmiech). Grałem podobny koncert w grudniu zeszłego roku w Warszawie, w teatrze i bardzo mi się podobało i pomyślałem wtedy, że byłoby cudownie wracać tu co roku. Tym razem udało się znaleźć miejsce w Łodzi.

Jak wspomniałeś, jesteś na scenie sam – tylko Ty, pianino i choinka…

SH: (śmiech) Tak, z choinką jest nas tylko troje na scenie.

No właśnie, w takiej sytuacji sam sobie musisz być liderem. Od zawsze czułeś potrzebę stania z przodu sceny? Jak przez lata zmieniło postrzeganie siebie jako frontmana?

SH: Hmm, to ciekawe, nie zastanawiałem się wcześniej nad tym. Zdecydowałem się zostać muzykiem po tym, jak w wieku 17 lat zobaczyłem Deep Purple w Sheffield City Hall
i wiedziałem, że to jest to. Dlaczego ja również nie mógłbym taki być? Czyż wszystko inne nie jest gorsze od tego, co zobaczyłem? Więc od następnego dnia zacząłem namawiać rodziców, żeby kupili mi pianino, a oni niechętnie przywieźli mi gdzieś zdobyte za darmo stare pianino i umieścili je na zapleczu domu, gdzie uczyłem się grać, co doprowadzało wszystkich do szału. Nigdy nie miałem żadnych lekcji ani nic. Po prostu w nie uderzałem, aż zrozumiałem i krok po kroku zacząłem grać. Zawsze byłem muzykalny, nawet jako dziecko. Jeśli słyszałem muzykę w radiu, słyszałem nuty w akordach. Potrafię zharmonizować się z głównym wokalem. Albo to masz, albo nie. Ja to miałem, co oznaczało, że nie musiałem uczyć się gry na pianinie, potrzebowałem tylko czasu, żeby to rozgryźć. I wtedy dołączyłem do mojego pierwszego zespołu – The Europeans. Szukali wtedy klawiszowca, nie potrzebowali wokalisty. Ale ponieważ miałem kilka swoich piosenek, to stwierdzili, że powinienem zaśpiewać te, które sam napisałem. I tak, krok po kroku, stopniowo stawałem się frontmanem. Potem zespół się rozpadł i wraz z gitarzystą Europeans Colinem Wardem, utworzyliśmy zespół o nazwie How We Live. Tam byłem już piosenkarzem i choć nadal grałem na pianinie, to musiałem być z przodu sceny. I musiałem do tego dorosnąć. Myślę, że tam wychowałem w sobie lidera. Ale kiedy trafiłem do Marillion, pojawiło się to zabawne uczucie, że nie miałem przed sobą żadnego instrumentu.

Nie miałeś czegoś za czym mogłeś się ukryć?

SH: Tak! Nie masz nic, musiałem iść na sam przód. Ale wiesz, jesteś piosenkarzem i musisz coś robić. Nie możesz tak po prostu stać jak idiota. I wtedy wszedłem w tę całą kwestię związaną z występowaniem na scenie, bo nigdy nie widziałem w tym sensu. Dla mnie wejście na scenę jest przywilejem, a nie prawem i nie ma znaczenia, czy gram przed trzema osobami czy całą salą. To przywilej i musisz dać z siebie coś więcej. I tego jak jest to ważne nauczyli mnie The Who. Widziałem ich, kiedy miałem 17 lat i gdy weszli na scenę, wyglądało, jakby od tego zależało ich całe życie. To było niesamowite. To naprawdę było coś więcej niż występ. Miałem wrażenie, że gdyby ktoś wszedł na tę scenę i próbował ich zatrzymać, zabiliby go. The Who nauczyli mnie, jakie to ważne i mam tak od tej pory. 

A jak emocjonalnie różnią się Twoje solowe występy od tych, które grasz z Marillion?

Kiedy wchodzę na scenę, szczególnie z Marillion, czuję się bardziej postacią niż wokalistą. I nie wiem dlaczego tak jest, ale czuję, że moją rolą nie jest bycie człowiekiem, ale kimś innym. A kiedy gram sam, chyba przestaję być tą postacią. Czuję bardziej rodzinną atmosferę wśród publiczności i nie czuję się, że jestem ponad nią, ale, że mogę z nią współpracować i być
z tego dumny. 

Ale ostatecznie nie czuję się artystą estradowym, ponieważ uważam, że do tego potrzeba wielu umiejętności, których ja nie posiadam. Więc to, co mam lub czym się zajmuję, jest po prostu naturalne i dlatego nazywam te programy „h natural”, ponieważ tak naprawdę nie ma za nimi żadnej fasady. To po prostu ja. Jestem trochę artystycznie nagi, bez niczego, za czym mógłbym się ukryć. Tylko ja. I to jest przerażające. Znacznie bardziej boję się wyjść na scenę, żeby dać taki koncert sam, niż z całym zespołem. W Marillion czuję się bardzo komfortowo. Może zabrzmię na zblazowanego, ale czuję się bardziej komfortowo wychodząc na scenę  z zespołem jako marką, niż sam. To przerażające, bo nie ma gdzie się schować. Nie ma nikogo, kogo można winić. I celowo jeszcze bardziej utrudniam sobie całą sprawę, nie mając setlisty ani planu, ponieważ podoba mi się pomysł bycia całkowicie tu i teraz, i zobaczyć, co może się wydarzyć. Podoba mi się ten pomysł, ale jest to przerażające. 

Właśnie, czy to intymność tych występów jest tym, co najbardziej przyciąga Cię podczas solowych występów? 

SH: Tak, fakt, że od początku do końca koncert jest jak eksperyment, który może się udać, albo i nie. David Bowie powiedział kiedyś i zawsze to cytuję, że wchodząc do morza, powinieneś iść do miejsca, gdzie nie będziesz już czuł dna. To jest miejsce, w którym chcesz być – tam, gdzie nie czujesz się pewnie, nie czujesz nic wokół i jesteś trochę przestraszony. To tam dzieje się magia. Dramaty nie zdarzają się, gdy czujesz się komfortowo. Dzieje się tak, gdy jesteś niepewny i stawiasz się w takiej sytuacji, w jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie byłeś. 

Stawiając na taką spontaniczność swoich solowych występów, nieraz musiało Cię zaskoczyć zachowanie czy reakcja fanów. Pamiętasz taką sytuację, która najmocniej Cię zadziwiła?

SH: Była taka jedna konkretna sytuacja, kilka lat temu kiedy grałem w Muzeum Historycznym w Sztokholmie. Graliśmy tam świetną piosenkę zatytułowaną „This is the 21st Century” i miałem włączony mały automat perkusyjny. Miałem zamknięte oczy i grałem tę piosenkę, aż tu nagle jakiś facet wszedł na scenę i włożył mi ręce we włosy. To było bardzo dziwne. Miałem mętlik w głowie, najpierw byłem zaskoczony, potem oburzony. Był to rodzaj ataku na moją prywatność, co wydawało mi się brakiem szacunku. Ale po chwili poczułem, że to niezwykłe, że ktoś odważył się to zrobić. Poczuł się na tyle komfortowo żeby wejść na scenę i zrobić coś takiego. To było dość interesujące, choć ta otwarta forma może być czasami pułapką. 

Widzisz, dzięki wielkiej kreatywności swoich fanów, wciąż możesz dowiedzieć się czegoś więcej o sobie, zarówno jako o osobie, jak i wykonawcy.

SH: Myślę, że tak się właśnie dzieje. Przynajmniej w podświadomości dzieje się to na każdym koncercie. Dowiadujesz się czegoś o sobie dzięki reakcji na to, co dzieje się na sali. Więc myślę, że wszyscy moglibyśmy każdego dnia dowiadywać się czegoś więcej o sobie. Jeśli jesteś otwarty na naukę, to trochę łatwiej jest wyrwać się ze sztywnych ram i całkowicie oddzielić się od tego. 

Dla mnie fajne jest to, że kiedy gram koncerty z zespołem, to one coraz częściej są jak przedsięwzięcie na miarę wystrzelenia promu kosmicznego, jest wiele rzeczy, które mogą pójść nie tak. Wykorzystujemy wiele technologii, aby wszystko działało, robimy mnóstwo prób, żeby to wszystko przygotować i przygotować na to wszystkich, abyśmy mogli zapamiętać wszystkie akordy, nuty, dźwięki. Wiesz, dla mnie to wszystko jest takie samo. „Teraz tu idę, OK, muszę podnieść gitarę i odłożyć ją. Muszę tam pojechać i to zagrać. Och, muszę to odebrać. Muszę to zrobić teraz. Muszę potrząsnąć tym tamburynem”. Więc muszę, po prostu muszę, to jak praca kontrolera ruchu lotniczego. „Boże, wylądował. Nadchodzi następny. Przerwa, odłóż to. Kto jest następny?”. Ale w przypadku występów solowych nic takiego nie istnieje. Po prostu jakby nie było tych samolotów, bo nie ma na czym lądować. Ale jest coś, co musi się wydarzyć, a ja nie chcę, nie wiem, co to jest. To naprawdę interesujące uczucie. Tak, to jest to coś ekstra i wtedy dzieje się magia. 

Tak, ta intymność i cała muzyczna podróż twojego życia zawarta w tym jednym występie. To, o czym myślisz, tu i teraz. I dzięki świątecznej atmosferze każdy występ może przypominać „Opowieść wigilijną”. 

SH: Cóż, dokładnie, mógłbym odegrać „Opowieść wigilijną” na scenie.

Już w grudniu wrócisz do Łodzi, po kilku udanych weekendach z Marillion (cykl trzech różnych koncertów zespołu w tym samym miejscu, przyp. red.) w ostatnich latach. Czy miałeś już okazję poznać to interesujące, przemysłowe miasto?

SH: Nie, właśnie nie miałem, wiesz, ponieważ hotel, w którym mieszkam jest wbudowany w halę, gdzie zagram. Kiedy przyjechałem do Łodzi po raz pierwszy, byłem świeżo po upadku ze sceny i zwichnięciu żebra. A o tym nie wiedziałem. Dopiero dwa dni przed przyjazdem do Polski dowiedziałem się, że moje żebro zostało zwichnięte. A potem ktoś na miejscu naprawił mi to żebro, ale wciąż dochodziłem do siebie po upadku, więc byłem wtedy bardzo, bardzo ostrożny. A kiedy nie byłem na scenie, po prostu kładłem się do łóżka, bo nie czułem się zbyt dobrze. A potem ostatnim razem, nadal tak naprawdę nie odważyłem się wyjść na miasto i po prostu chodziłem między moim pokojem hotelowym i cały czas ukrywałem się z tym przed wieloma przyjaciółmi z Polski do tego stopnia, że samo dotarcie z jednego pokoju do drugiego było poważnym zadaniem. Wiesz, wszyscy czekali przy windach, żebym wyszedł, więc tak naprawdę nie wychodziłem na spacer, ale może tym razem będę znajdę czas.

Koniecznie! Teraz w Polsce mamy prawdziwie świąteczną i zimową atmosferę, więc mam nadzieję, że dopisze ona też 7 grudnia. Kończąc, bardzo dziękuję za poświęcenie czasu na rozmowę z Koncertami w Polsce. Dziękuję za wywiad i do zobaczenia w Łodzi!

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!