Riverside – Kraków, Hype Park 22.08.2021r.

riverside krakow hype park relacja koncerty w polsce
Koncert Riverside w Krakowie był przezacny. Udało mi się zrobić całą czwórkę (GDA-WRO-WAW-KRK), co jest wyrazem zarówno mojej sympatii do nich, jak i wyposzczenia koncertowego. Nie licząc kilku małych rzeczy, nie byłem na koncercie „pełną gębą” od marca 2020. Podobnie jak sami muzycy, w pewnym sensie; oficjalny początek pandemii zastał ich między Bułgarią a Rumunią, skąd musieli szybko wracać i odwołać resztę trasy, w tym Polskę i finał w Progresji. Gdy pojawili się na scenie w Gdańsku, byli przejęci; przygotowani, ale lekko zaskoczeni, że to się naprawdę dzieje – jakby ktoś ich wybudził z długiego, bardzo wyraźnego snu. „Tęskniliście?!”, było pierwszym słowem, jakie Mariusz Duda skierował do tłumu. Potem Wrocław; czyli to nie był sen, fata-morgana, flashback lepszego czasu, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Warszawa jeszcze lepsza (wpływ domowego boiska, historii i wspomnień nierozerwalnie związanych z Progresją), ale to Kraków rozbił bank. Dlaczego?
 
Dlatego, że mechanizm rozkręcił się na dobre i wszedł na właściwe obroty. Publiczność była dobrze przygotowana i doskonale reagowała na wydarzenia na scenie. Urządzony w Off’owym stylu Hype Park, wypadł najlepiej z całej czwórki. Nie przepadam za outdoorowymi miejscówkami, bo deszcz, bo zimno albo piknik. No i trawiasto-piaszczyste nierówności. Tu był równy beton i idealne warunki atmosferyczne, a ludzie przyszli we wspólnym celu: odczarować pandemiczny urok w obliczu muzyki swojego ulubionego zespołu. Kto regularnie chodzi na koncerty ten wiedział, że ‘dziś będzie dobrze’ – porami skóry i końcami języków czuć było pozytywne napięcie, które zaczyna wyzwalać się wraz z wejściem muzyków na scenę i pierwszymi dźwiękami. Momentalnie dostrzegł to i podchwycił zespół, co od razu przełożyło się na idealne wykonanie „The Same River”, z monumentalnym wstępem i tymi przeszywającymi słowami Please take a walk with me and let me know, am I to blame?
 
Setlista była przekrojowa i z grubsza optymalna, chociaż można było z nią podyskutować. Dużo staroci, co rzecz jasna cieszy, ale zdziwiło mnie, że Wasteland reprezentuje tylko jeden numer. Ale za to jaki! „Lament” okazał się jednym z najjaśniejszych punktów programu; do tego brawurowe „#Addicted”, wzruszający „Towards the Blue Horizon” czy wykonany w całości „Second Life Syndrome”. Mimo ‘zegarkowego’ występu, było sporo spontaniczności, chociażby w „Escalator Shrine”, gdy Michał Łapaj i Maciej Meller konwersują instrumentami, a gdzie znalazło się nawet miejsce na motyw z „Black Night” Deep Purple, podchwycony przez widownię gromadnym śpiewem. Dobrą formę publiczności słychać było nie tylko w owacji, ‘Sto-latach’ i ‘Dziękujemy’, ale przede wszystkim stałych elementach programu – „02 Panic Room”, „Left Out” czy „Egoist Hedonist”. Oraz, chyba najpiękniejszym tego wieczoru, oraz na całej trasie, jakże aktualnym „We Got Used to Us”.
 
Największą niespodzianką była prezentacja zupełnie nowej kompozycji, jeszcze bez tytułu, ale o bardzo konkretnym kształcie, silnym otwarciu, słowach i uroku. W kuluarach nazwałem ją ‘van halen’, kto słyszał ten wie dlaczego! Mariusz Duda potwierdził, że zespół pracuje intensywnie nad nowym albumem, chociaż ten kawałek niekoniecznie się na nim znajdzie. Grunt, że siła jego uderzenia tkwi w zespołowości, tak jak we wszystkich najlepszych numerach Riverside. Nie ma w nim ‘za dużo Dudy’, albo ‘Kozieradzki się obija’ – tu cała czwórka atakuje razem, być może najwięcej przestrzeni do popisu dając Maciejowi Mellerowi, który jako oficjalny, pełnoetatowy członek zespołu ma nie tylko robotę do wykonania, ale który chce w tym zestawie podkreślić swoją indywidualność. Czas bycia zastępcą minął, teraz liczy się własne DNA. Uwielbiam styl jego gry, wrażliwy, miękki, nieśmiały, malowniczy jak Hackett i dyskretny jak Knopfler. Ale gdy trzeba potrafi uderzyć i zaczarować jak Van Halen.
 
Powodzenie koncertu to wypadkowa wielu czynników: setlisty, formy zespołu, miejsca, energii publiczności, itd. Wczoraj wszystko zagrało jak trzeba. Był ogień, magia, wzruszenie, żarciki, a kokieteria Dudy była szczera i prawdziwa. Nie umiem tego naukowo wytłumaczyć. Przecież Riverside każdej nocy gra to samo. Czemu akurat w tym miejscu poszło tak dobrze? Oto wielka tajemnica wiary. Uwielbiam momenty, gdy dostrzegam na twarzach zespołu radość. Od pierwszych dźwięków Duda mruga porozumiewawczo do Łapaja – to jest to, dziś jest ten dzień! To są sprzężone wzajemnie zjawiska, między widzami a muzykami, które wywołują cyrkulację energii. Znamienne jest, że po ukłonach, którym nie było końca, zespół pogratulował sobie nawzajem – warto było jechać w tą krótką trasę, w tej przeklętej pandemii, aby znaleźć ten jeden koncert. Nagle wszystko staje się normalne, maski można spalić, szczepionki idą precz, a my stajemy się wolni, choćby na 2,5 godziny.
 
Najlepsze zespoły są czymś więcej niż sumą swoich członków. Siła Riverside płynie nie tylko z talentu, osłuchania, obycia, doświadczenia i osobowości, ale z umiejętności atakowania, jako drużyna. Ich zgranie cieszy nie tylko uszy, ale i oczy. Prowadzący bas Mariusza, jego kierowanie zespołem i publicznością, piękna turkusowa gitara i stoicyzm Macieja, ogień znad klawiszy i niezmienny uśmiech Michała, oraz metronom i maszynista zespołu Mitlof, który na koniec rozrzuca upominki garściami. Są zespołem z 20-letnim stażem (dla porównania, tyle samo działało Queen z Freddiem na czele), który jest daleki od swojego ostatniego słowa. To, co robią, wyzwala w nich radość, moc, głód kreatywności i podążania za przygodą. Ich publiczność jest szczęśliwa z przebywania w tych magicznych, żywiołowych, pokręconych kompozycjach i introspekcyjnych słowach, ale i w cieple gwiazdy, z możliwością obserwacji ich drogi, czasem krętej i wyboistej, a czasem lśniącej i niesamowitej.
 
Jakub Oślak
 

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!