Purpurowy deszcz na Open’erze, czyli jedyny raz Księcia funku w Polsce

prince na openerze 2011
Jedyny koncert Prince'a w Polsce miał miejsce na Open'erze w 2011 roku

21 kwietnia 2016 roku w tajemniczych komnatach muzycznej twierdzy Paisley Park, prywatnej rezydencji i mekce niezliczonych studyjnych dokonań Prince’a, jego, nie tylko artystyczna, droga dobiegła końca. Tydzień wcześniej w Atlancie dał swój ostatni koncert – tylko na głos i pianino, jakby ironicznie kończąc swoje show (i muzyczną karierę) pieśnią o tym, że czasem i w kwietniu spadnie śnieg, oraz swoim największym hitem, który – niesłusznie – dla wielu zdefiniował jego twórcze poszukiwania. Ograniczanie kariery Prince’a jedynie do giganta, jakim jest „Purple Rain”, to skandal, jednak niejeden artysta oddał by wiele, by mieć w swoim katalogu utwór tak doskonały. Utwór, którego kończąca gitarowa solówka zdaje się nie mieć końca, tak jak chcielibyśmy, by młodość i beztroska, zawarta w jej wersach, nigdy się nie kończyła, okazał się symbolicznym pożegnaniem artysty z amerykańskimi fanami.

Po godzinie 9 feralnego 21 dnia kwietnia Prince’a – o ironio – znaleziono, śmiertelnie odurzonego fentanylem, w jednej z wind swojej posiadłości. „Are we gonna let the elevator bring us down?”. Tymi słowami, innej piosenki z kultowego albumu „Purple Rain” z 1984 roku – „Let’s Go Crazy” – rozpoczął się też jedyny występ enigmatycznego monarchy funku na polskiej ziemi. 15 lat wcześniej, w życiowej formie Prince wystąpił na Open’erze, czym zadziwił wszystkich – zaskoczeniem była zarówno jego obecność na trójmiejskim festiwalu, jak i sam koncert. Artysta, podobnie zresztą jak wielu innych klasyków gatunku, nie miał nigdy nad Wisłą pewnej, ugruntowanej pozycji. Jasne, jego muzyka była znana, światowe przeboje dotarły też do nas, ale jego sława w Polsce nie dorównywała innym mistrzom scenicznego fachu. Na szczęście do tego koncertu doszło i Prince zdążył zachwycić polską publiczność swoim blaskiem, bo mając w pamięci odwołany z powodu braku zainteresowania występ Davida Bowiego parę lat wcześniej, również na Wybrzeżu, z solowym show artysty mogłoby być różnie.

Obaj artyści odeszli z tego świata w przeciągu pierwszych kilku miesięcy 2016 roku, zostawiając w muzycznym świecie niepowetowaną pustkę. Zabrali też na drugą stronę sporą dawkę kolorytu z tego artystycznego świata. Jedyny w historii koncert Prince’a w Polsce jest dowodem na wielkie szczęście rodzimej publiki. Są bowiem w historii polskich koncertów i festiwali chwile i wydarzenia, które zapisały się w niej szczerozłotymi zgłoskami. Najcenniejsze z nich są z pewnością te, które niegdyś wydawać mogły się nam nieosiągalne, a dziś z wielu powodów są już niemożliwe. Jednak przychylność losu, dobry układ planet i odzierająca nieco z muzycznej magii logistyczna układanka sprawiły, że coś niewiarygodnego stać się mogło rzeczywistością, a fani – częścią tej historii. Podobnie jak koncert Michaela Jacksona z 1996 roku, show Prince’a z 2011 roku, było jedyną, niepowtarzalną okazją, by doświadczyć na żywo maestrii, zdaje się nigdy nie docenionego u nas tak jak należy, wirtuoza. Przynajmniej za życia.

Okoliczności tego występu również były wyjątkowe. Open’er Festival w 2011 roku obchodził swoje dziesięciolecie. Dziesiąta edycja imprezy musiała być więc napakowana gwiazdami. I była. Oprócz zaskakującej obecności legendy sceny, w Gdyni zameldowali się wtedy również m.in.: Coldplay, The Strokes, Pulp, The National, M.I.A. czy – debiutujący również na polskiej ziemi – kultowy Primus, który podobnie jak grający po nich Prince, nigdy już do Polski nie powrócił. W momencie występu na Open’erze, Prince był już powszechnie uznanym artystą z bogatym dorobkiem muzycznym i legendarnym statusem. Jego kariera obejmowała dekady innowacji w muzyce pop, funk i R&B, nikt nie mógł podważyć jego miejsca w historii muzyki. Czy aby na pewno? Wielu rodzimych znawców zastanawiało się przed koncertem w Polsce czy „podstarzała gwiazda popu”, której „koncerty to bardziej show niż muzyka” jest w stanie zaskoczyć czymś jeszcze polskich fanów. Niesamowite jak krótkowzroczni mogli być wtedy niektórzy malkontenci, wszak Prince na długo przed swoim debiutem nad Wisłą wielokrotnie potwierdzał, że miejsca wśród najwybitniejszych nie zdobył przez przypadek.

I nawet w tamtym okresie kariery – w 2011 roku Prince miał 53 lata – artysta nie przestawał zadziwiać muzycznego świata. I choć był to już czas, gdy Książę wydawał wiele różnych płyt, na których nie brakowało chybionych artystycznych wyborów, w jego wielkość nikt nie śmiał wątpić. W 2010 roku, w ramach tournée „Welcome 2 America”, które rozpoczęło się w Stanach, Prince ogłosił dwudziestojednodniową rezydencję w The Forum w Inglewood w Kalifornii, gdzie grał dzień po dniu. Koncerty w USA były szalone, niespodziewane, wypełnione gośćmi, skupione przede wszystkim na muzyce, bez atrakcji i fajerwerków – a nad wszystkich czuwał on. Mistrz ceremonii, geniusz, despota, zakochany w sobie i upajający się z szelmowskim uśmiechem uwielbieniem fanów. O jego metodach pracy w muzycznym świecie krążyły legendy, a na samą myśl współpracy z nim branży włosy stawały dęba. Jedni powiedzieliby, że był trudny – muzyk panował jednak nad wszystkim i stawiał zawsze na swoim, na każdym etapie swojej artystycznej ścieżki. Trasę potrafił ogłosić z zaskoczenia podczas telewizyjnego wywiadu, podobno kazał też zawrócić ciężarówki ze sprzętem z drugiego końca Stanów, zmieniając naprędce program tournée.

Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu i organizator Open’era, miał przed festiwalem usłyszeć od jednego z zaprzyjaźnionych agentów, że jeśli Prince wystąpi na festiwalu, to uwierzy on w cuda. Europejska część trasy obfitowała jednak w niespodzianki – artysta wystąpił w Wielkiej Brytanii pierwszy raz od prawie pięciu lat – i podobnie jak w Polsce – był to pierwsze show festiwalowe w tym kraju. Polskie ogłoszenie pojawiło się w maju 2011 roku (nie traćcie nadziei zrezygnowani Openerowicze!), na niecałe dwa miesiące przed imprezą i był to pierwszy ogłoszony koncert w Europie. „2 lipca 2011 minie dokładnie 10 lat od pierwszego koncertu Open’era. Bardzo staraliśmy się, aby ten wieczór był naprawdę wyjątkowy, aby był muzyczną ucztą” – dodawał Ziółkowski, który ostatniego z headlinerów dziesiątej edycji Open’era ogłosił w radiowej Trójce.

„Jeden z największych muzycznych geniuszy i zarazem jedno z największych, jeżeli nie największe wyzwanie dla każdego promotora na świecie” – organizatorzy nie kryli dumy z ostatniego ogłoszenia festiwalu i trzeba oddać, iż słusznie nie było tu miejsca na fałszywą skromność. Dla Prince’a był to nie tylko pierwszy koncert w Polsce, ale i pierwszy w tej części Europy. Oczekiwanie było więc ogromne, emocji dodawała również rekordowa, jak na tamten czas, frekwencja Open’era na jubileuszowej edycji. W dniach 30 czerwca-3 lipca w Babich Dołach miało bawić się ponad 85 tysięcy fanów, najwięcej w dotychczasowej historii festiwalu. A gdy przyszedł wyczekiwany 2 lipca, emocje sięgnęły zenitu. Media rozpisywały się o wizycie Prince’a, śledziły jego przylot do Polski i każdy krok przed koncertem, choć ten – skrzętnie dbający o swój wizerunek – bezwzględnie zakazał fotografowania występu i swojej osoby.

„Nikt nigdy nie wie jak długo będzie grał Prince, to on sam o tym decyduje będąc na scenie. Wiadomo jedynie, że będzie to koncert dłuższy niż dwie godziny. A ile potrwa? To się okaże. Prince będzie grał tyle ile energia publiczności będzie jej pozwalała, bo Prince jak wiemy potrafi grać prawdziwe maratony i z energii nie opada nigdy, w związku z tym spodziewam się długiego koncertu i niebywałych emocji” – podgrzewał oczekiwanie Ziółkowski. Prince miał pojawić się osobiście na terenie festiwalu przed otwarciem bramek dla fanów i sprawdzał wszystkie instrumenty na scenie. „Długo trwały przygotowania do sytuacji pod tytułem: występ Prince’a na Open’erze. Natomiast już sama końcówka, te ostatnie dni czy dzisiejszy dzień to jest bardzo piękna stara szkoła muzyczna” – tłumaczył organizator. „Prowadziliśmy te rozmowy przez parę miesięcy, ale niedawno dowiedziałem się, że Prince osobiście sprawdzał Open’er na przeróżny sposób, poczynając od stron festiwalowych, czy filmów… Prince dokładnie wiedział jaką Open’er ma tradycję, historię, co się dzieje na naszym festiwalu. I po miesiącach podjął decyzję, że chce na nim wystąpić. Niewielu muzyków tak robi”.

Dwa dni wcześniej artysta zagrał na Stade de France w Paryżu, po Open’erze poleciał do Anglii, zahaczając o kilka europejskich miast i festiwali – polski koncert był więc w istocie prawdziwym rarytasem. Jeszcze za Ziółkowskim: „Prince jest artystą który kocha być na scenie. Wielu uważa, że to są najlepsze koncerty na świecie. Myślę, że będzie to wielkie zaskoczenie dla polskiej publiczności, stosunkowo mało osób go widziało, bo Prince występuje bardzo rzadko”.

A sam koncert? Ówczesną edycję sponsorowały same dziesiątki, Prince więc dotrzymał słowa i pojawił się na scenie punktualnie o 22:10. Ubranemu w błyszcząco złoty (i wcale nie skromny) strój muzykowi na scenie towarzyszył sprawdzony skład na czele z Idą Nielsen na basie, Andy Allo na gitarze oraz Johnem Blackwellem na perkusji i klawiszowcem Morrisem Hayes’em. „Wielu obawiało się tego koncertu. Niesłusznie. Prince nie gra ani rocka alternatywnego, ani muzyki elektronicznej pełną gębą, ale na zdominowanym przez te brzmienia Open’erze i tak dał wspaniały koncert” – czytamy w jednej z pokoncertowych relacji. Emanował od niego blask i dostojeństwo godne książęcego rodu. Skromna oprawa artystyczna występu tylko wzmocniła jego pozycję na scenie i w pełni ukazała wielki talent.

Sam koncert, zgodnie z zapowiedziami organizatorów, wymykał się wszelkim festiwalowym ramom. Show zostało podzielone na trzy części, pełne coverów, mashupów oraz największych przebojów mistrza. Już na wstępie openerowicze usłyszeli m.in. takie hity jak: „1999”, „Little Red Corvette” czy „Nothing Compares 2 U”, wykonane na dwa głosy z chórzystką Shelby J. Od pierwszych taktów Prince nawiązał z publicznością świetny kontakt i widać było, że granie dla polskich fanów sprawia mu ogromną przyjemność, a reakcja ludzi łechce Jego ego. Był w świetnej formie, żartował, przekomarzał się z nami, popisywał wokalem i grą na gitarze. „Zapalcie światło, chcę ich widzieć. Chcę widzieć Polskę” – kokietował ze sceny Prince, zabierając publiczność Open’era w funkowe misterium, jakiego być może nie doświadczyliśmy na polskiej ziemi nigdy wcześniej i nigdy później.

„Podczas dwugodzinnego show Prince pozostawił konkurencję daleko w tyle, znać było Jego ogromny talent i dar oczarowywania publiczności. Grał na emocjach równie sprawnie co na gitarze, to pozwalając łkać strunom w takt ballad, to drgać w rasowym funkującym transie godnym Jamesa Browna” – pisała Mariola Kempa-Wojtas, autora relacji ze strony progrock.org. Środkowa część koncertu to już kanonada przebojów artysty, z mocnym naciskiem na uwielbiane lata 80. No właśnie dziś ta dekada inspiruje wszystkie największe gwiazdy, w 2011 roku mogła być jednak synonimem kiczu i rozpustności wylewającej się z kolorowych teledysków tego czasu. Nikt mnie jednak nie przekona, że sekwencja utworów „When Doves Cry”-„Alphabet St.”-„ Sign “☮” the Times”-„Darling Nikki” i „I Would Die 4 U” nie robiła wtedy wrażenia. To utwory nieśmiertelne i porywające, które dowodzą ponadczasowości muzyki Prince’a.

Koniec zasadniczej części koncertu nie mógł być bardziej przebojowy i obezwładniający. Najpierw rozśpiewane „Kiss”, a po nim…no właśnie. „Będę teraz długo śpiewał, bo uwielbiam tę piosenkę – przepraszał ironicznie Prince, po czym przeszedł do 11-minutowej wersji „Purple Rain”, przy której zagasły światła i z pewnością niejedno muzyczne serce zaczęło szybciej bić. Chóralne wycie fanów, kończące kompozycję, wybrzmiewało na długo po zejściu muzyków ze sceny, jednak, choć trudno o lepsze zwieńczenie podobnego show, nie był to jeszcze koniec.
„Mógłbym grać dla was całą noc” – mówił i uśmiechając się figlarnie pytał: „Czy chcecie iść już do domu?”. Odpowiedź mogła być tylko jedna, a wielu z pewnością zaskoczył wybrany na pierwszy z wielu bisów „Don’t Stop 'Til You Get Enough”, czyli funkowy disco szał zmarłego przed trzema laty Michaela Jacksona, z którym niegdyś Prince toczył bój o miejsca na listach przebojów i uwagę mediów. Wśród tłumu słychać było okrzyki: „Umarł król, niech żyje król!”.

Prince bawił się polską publicznością, opuszczając scenę i wracając na kolejny z bisów aż cztery razy. W kolejnych odsłonach przypomniał publiczności mieszankę utworów zespołu The Time, których zresztą sam jest autorem, dorzucił jeszcze covery grupy Sylvester („Dance (Disco Heat)”) oraz kultowe „Play That Funky Music” formacji Wild Cherry. Taneczna energia unosiła się w powietrzu, a Prince zachwycił wszystkich funkowym groovem, doprowadzając słuchaczy do ekstazy. Całośc poprawił jeszcze swoimi hitami „Baby I’m a Star” oraz oraz delikatnym „Sometimes it Snows in April”, podczas którego nawiązał do panującej wokół iście festiwalowej aury i zaśpiewał: „Sometimes it snows in April, sometimes it rains in Poland too…”. Na koniec, już po raz ostatni, jako trzydziesta piosenka wieczoru wybrzmiał hymn i podsumowanie zwariowanych i niezmordowanych poczynań Prince’a i jego mistrzowsko zgranego zespołu – „We Live (2 Get Funky)”.

Występ największej gwiazdy jubileuszowej Open’era zakończył się wielkim pokazem fajerwerków, po których większość fanów rozeszła się, ładować baterię w namiotach i hotelach, a co niektórzy przenieśli się na World Stage, oczekiwać na koncert Big Boia, członka hip-hopowego duetu Outkast. Jednak czy można było to przebić? Malkontenci musieli oddać księciu to, co do niego należało i to co wypracował sobie sam na scenie – szacunek dla zasłużonej legendy. „Polska zwariowała na punkcie Prince’a, Prince oszalał na punkcie polskiej publiczności” – takie słowa można było przeczytać dzień po koncercie.

„Dał z siebie wszystko. Z zaangażowaniem uczestniczył w koncercie i miał doskonały kontakt z publicznością. Zaskoczyło mnie to, że zagrał nie tylko swoje największe hity, ale pokazał się z ambitniejszej strony, improwizował” – wspominała jedna z fanek artysty. Dla wielu, Prince na żywo był bardzo długo wyczekiwanym, spełnieniem marzeń, dla innych z kolei sentymentalną wycieczką do lat młodości, dla innych jeszcze, koncertem szarlatana, który posiadł niezwykły dar skupiania na sobie uwagi, nie tylko za sprawą scenicznej wirtuozerii, ale przede wszystkim dzięki osobowości i repertuarowi, który już wtedy był klasyką współczesnej muzyki.

Choć już nic nie musiał, dwoił się i troił, by zafundować polskiej publiczności niezapomnianą noc, którą pamiętać będą na zawsze. Mało jest już wśród nas takich scenicznych zawodowców, którzy elektryzują i rzucają na kolana swoją formą.
Prince był jednym z nich. Wymagający dla siebie i swojego zespołu. Również dla publiczności, którą latami testował niezliczoną ilością muzycznych eksperymentów i wcieleń. Żył muzyką i dla muzyki poświęcił wszystko. A momenty takie jak te wybrzmiewają w pamięci fanów na długo po zagraniu na scenie ostatniej nuty. Są bowiem dowodem czegoś więcej niż tylko wielkiej muzycznej klasy. Są zamkniętymi w bursztynie czasu chwilami, które, choć piękne, już nigdy się nie powtórzą. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy w deszczu. Purpurowym deszczu oczywiście.

„Sometimes I wish that life was never ending, and all good things, they say, never last…”


Autor: Kuba Banaszewski

Prince Setlist Heineken Open'er Festival 2011, Welcome 2 America: Euro 2011 Tour

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!