OMD – Kraków 2024 – relacja
OMD – 08.02.2024, ICE Kraków
Czy polscy fani są najlepsi na świecie – jak wielokrotnie słyszymy od przyjeżdżających do nas gwiazd – to kwestia dyskusyjna. Jednak jedno trzeba przyznać, z pewnością Polacy są niezwykle wierną publicznością i jak raz pokochają jakiś zespół czy wykonawcę, tak oddani są do końca. Potwierdza to niezwykle gorące przyjęcie kultowej synth-popowej grupy OMD, która po raz kolejny odwiedziła nasz kraj. OMD jako jeden z nielicznych zespołów odwiedził Polskę w latach 80. i 90., kiedy występy dużych gwiazd nie były – tak jak dziś – codziennością. I powracał nad Wisłę regularnie, karmiąc niezmiennie wygłodniałą polską publiczność tak uwielbianymi od lat dźwiękami. Nie dziwi więc też fakt, że ostatni na mapie polskiej mini trasy koncert w Krakowie od dawna dumnie krzyczał „sold out”. Występ grupy w deszczowy wieczór 8 lutego skutecznie rozwiał wszelkie chmury i wątpliwości, czy stara szkoła jeszcze daje radę.
Jednak nim brytyjska ekipa przejęła eleganckie wnętrza krakowskiej sali ICE, nie można nie wspomnieć o kolektywie, który występuje na tegorocznej trasie w ramach supportu. Walt Disco to formacja z Glasgow, której nie można przegapić. Przed ich wejściem na scenę, nie wiedziałem o niej nic, jednak parę taktów wystarczyło, by skutecznie umieścić tę młodą ekipę na radarze moich muzycznych zainteresowań. Bo trudno było mnie nie kupić bajecznym mariażem ciętych nowofalowych gitar, teatralnym stylem wokalisty z pogranicza glamu i shock rocka oraz entuzjazmem godnym największych sal. A czego tam nie było – muzycy zgrabnie lawirowali między gatunkami, a charyzmatyczny lider żonglował siatką wpływów i śpiewał raz z mocą i głębią Bowiego czy zblazowaniem Jarvisa Cockera, płynnie przechodząc w neurotyczność Davida Byrne’a oraz glamowe szaleństwo rodem z Roxy Music czy T. Rex. Gdy wszystko w muzyce już było, tak zinterpretowana na nowo żelazna klasyka brzmi iście zaskakująco i świeżo.
OMD wkroczyli zaś na scenę z impetem godnym największych gwiazd, a tego dnia po zagraniu poprzednich polskich koncertów w dużo mniejszych klubach, zwieńczyli swoją wizytę w prawdziwie eleganckim anturażu. Krakowski koncert, podobnie jak wcześniejsze dwa wieczory w Gdańsku i Warszawie, wypełnił przekrojowy przelot przez dyskografię zespołu z Wirral, ze szczególnym wskazaniem na ostatni album grupy „Bauhaus Staircase” z 2023 roku. I trzeba przyznać, że postawienie na nowości sprawdziło się doskonale – zeszłoroczny krążek OMD jest bowiem świetnym nawiązaniem i rozwinięciem ich dotychczasowego stylu. Nigdy nie zagłębiałem się mocno w dyskografię zespołu i poza obowiązkowymi pozycjami z początku lat 80. przed koncertem znałem wyłącznie największe przeboje – których swoją drogą jest naprawdę sporo! – ale trzeba przyznać, że najświeższy materiał nie tylko niczym nie odstawał od doskonale znanych hitów, ale też momentami trudno było mi odróżnić nowość od klasyki. I tak, po futurystycznym wstępie z filmowym zaproszeniem na główną część wieczoru, rozegrała się prawdziwa synth-popowa uczta na najwyższym poziomie. Wraz z transowym utworem „Anthropocene” z ostatniej płyty, muzycy na czele z dwoma wokalistami i filarami OMD: rozbrajającym tancerzem Andy’m McCluskey’em oraz usytuowanym za klawiaturą niczym posągowy muzyk Kraftwerk Paulem Humphreys’em, zabrali nas w niezwykłą, blisko dwugodzinną podróż na planetę OMD, gdzie lata 80. nigdy się nie skończyły. Wygłodniała wrażeń publiczność z miejsca podniosła się z siedzeń eleganckiej sali Centrum Kongresowego ICE i tak zostało już do końca, czego dokładnie pilnował zabawiający fanów McCluskey. Trudno było się temu oprzeć, skoro już po chwili usłyszeliśmy pozwalające zatracić się w tańcu i zabawie „Messages” oraz „Tesla Girls” z pierwszych płyt zespołu. Polscy fani przyjmowali każdą kolejną piosenkę jak największy przebój, a impreza pod batutą OMD zdawała się rozkręcać w najlepsze.
Romantyczną atmosferę wprowadził pierwszy z tych najsłynniejszych utworów OMD – „If You Leave” oraz rozmarzony „(Forever) Live and Die”, oba z 1986 roku. Przeboje przebojami, ale Orchestral Manoeeuvres in the Dark to również mistrzowie klimatu, czego dowodem są prawdziwe perły gatunku, takie jak nowofalowe „Architecture & Morality”, z którego usłyszeliśmy wspaniałą wiązankę nastrojowych ballad z wyśpiewanym przez drugiego z wokalistów „Souvenir” na czele. Obaj liderzy grupy są obecnie w fantastycznej formie, zarówno wokalnej, jak i fizycznej – czego dowodem była nieustanna zabawa na scenie i szczera radość ze spontanicznych reakcji krakowskiej publiczności. Lekko wyciszoną i bardziej skupioną część koncertu, podczas której członkowie zespołu zasiedli obok siebie na środku sceny, zakończyło marszowe „Joan of Arc (Maid of Orleans)” z przepiękną i zapadającą w pamięci partią klawiszy. Po niej nastąpiła chwila przerwy z instrumentalnym przerywnikiem na przearanżowanie sceny i powrót na zajmowane przez muzyków stanowiska.
Drugą połowę wieczoru rozpoczęły premierowe kompozycje: natchniona „Veruschka”, bardzo depeszowe „Healing” oraz odśpiewane wraz z fanami „Don’t Go”, które wybrzmiało jak najlepszy klasyk. A tych również nie brakowało, bo zwieńczenie koncertu to już swoiste „greatest hits”. Nieśmiertelne „So in Love”, okraszone cudną solówką saksofonu Martina Coopera dało sygnał do zabawy w najlepsze, na co nie trzeba było namawiać polskich fanów. Niewinnie ejtisowe „Dreaming” wybrzmiało jak zakończenie nieistniejącego filmu o wchodzeniu w dorosłość, a rozkręcające się „Locomotion” potwierdziło, że nie czas jeszcze na napisy końcowe, największe przeboje grupy były bowiem dopiero przed nami, a muzycy na scenie odpowiednio dbali o dawkowanie napięcia. Jeśli podczas podbitego i rozśpiewanego „Sailing on the Seven Seas” emocje sięgnęły zenitu, to przy kolejnym utworze sala dosłownie odleciała. Nie mogło być inaczej, skoro zasadniczą część koncertu zakończył jeden z symboli dekady, która wyniosła OMD na szczyt – ultraprzebojowe, poprzedzone prawdopodobnie jednym z najsłynniejszych i najbardziej rozpoznawalnych wstępów klawiszowych w muzyce popularnej „Enola Gay” w wersji tak porywającej i pełnej wigoru, jakby muzycy nie robili sobie nic z faktu, iż od jej wydania minęły już 44 lata. Doskonały stempel jakości, potwierdzający wyjątkową formę zespołu, którego wpływy są być może bardziej obecne i aktualne niż kiedykolwiek.
Obowiązkowe wyjście na bisy jest już oczywiście standardową i dobrze znaną praktyką, jednak skandowanie przez całą salą nazwy zespołu, wywołało muzyków na scenę z jeszcze większymi uśmiechami na twarzach. Krótką serię bisów rozpoczął pozytywny „Look at You Now” z ostatniej płyty oraz kolejny z przebojów – „Pandora’s Box” – jeden z „późniejszych” hitów OMD, bo z 1991 roku. Wyraźnie zachwycony zespół pożegnał się z fanami tego mini tournée po Polsce ostatnim klasykiem – basowo podbitym i rozpędzonym „Electricity” – dowodząc wielkiej formy do samego końca. Móc widzieć tak świetnie bawiącą się wierną publiczność oraz zgranych i cieszących się z bycia na scenie muzyków, którzy spijają energię fanów, przekuwając ją w każdą odegraną nutę i wyśpiewane słowo, to prawdziwa przyjemność, a w dobie zblazowanych gwiazd i wielkich stadionowych koncertów, niezwykle odświeżające doświadczenie. Blisko dwie godziny nieustannej zabawy i najwyższej próby festiwal wrażeń. A bezcenne i nieudawane reakcje po obu stronach sceny to już nadprogramowa frajda.
W jednym ze swoich hitów The Killers kiedyś pytali – are we human or are we dancer?
W czwartkowy wieczór z OMD wygrała zdecydowanie ta druga opcja.
Autor: Kuba Banaszewski