Nazywam się Phil Collins, jestem perkusistą i wiem, że nie jestem niezniszczalny

phil collins

„Nazywam się Phil Collins, jestem perkusistą i wiem, że nie jestem niezniszczalny” – tymi słowami zaczyna się książkowa autobiografia o znaczącym i autoironicznym tytule „Not Dead Yet” najsłynniejszego perkusisty wśród wokalistów i najlepszego wokalisty wśród perkusistów, który kończy dziś 74 lata.

I choć ostatnie lata Collinsa mijają pod znakiem kolejnych doniesień o pogarszającym się stanie zdrowia muzyka, jego życie i kariera to istna kopalnia anegdot i szczęśliwych zbiegów okoliczności, które wyniosły go zza ukochanego zestawu perkusyjnego do panteonu najjaśniejszych gwiazd muzyki drugiej połowy XX wieku.

Przesłuchanie do zespołu Genesis, które spędził w basenie przy posiadłości Petera Gabriela, nasłuchując cierpliwie swoich poprzedników, którym w końcu wyrwał tę robotę sprzed nosa. Inne przesłuchanie, tym razem po odejściu słynnego wokalisty z zespołu, które ostatecznie znów wygrał i gdy „then there were three”, przejmując stery lidera, otworzył drogę Genesis na szczyty list przebojów. Jednocześnie samemu rozkręcając jedną z najbardziej zaskakujących karier solowych w historii muzyki popularnej. Kto bowiem z mrocznego anty-przeboju „In the Air Tonight” stworzyłby swój sztandarowy hit, który wszyscy potrafią rozpoznać po nieśmiertelnym wejściu perkusji.

Grał wszędzie i ze wszystkimi. Pamiętny lot Concord’em między Atlantykiem podczas Live Aid, spiął występami ze Stingiem i Claptonem, by w ostatniej chwili na przekór strefom czasowym, dołączyć do świeżo reaktywowanego z tej okazji Led Zeppelin. I nieważne czy śpiewał ejtisowy pop, kojące pościelówy, elektryzujące utwory o prostytutkach czy piosenki o chłopcu wychowanym przez małpy – zawsze był sobą i z werwą dorównującą rytmom jego perkusji, trafiał do serc milionów słuchaczy.

Razem z Michael’em Jacksonem i Paulem McCartney’em, jest jedynym artystą, który sprzedał ponad 100 milionów płyt, zarówno solo, jak i z zespołem. Bo Phil jak mało kto potrafił pogodzić komercję z najbardziej intymnymi momentami kariery solowej, jak i przedstawił masowemu odbiorcy progrockowe poczynania z Genesis. Z tymi drugimi, po raz pierwszy zagrał w Polsce, w 2007 roku na Stadionie Śląskim w Chorzowie, gdy wraz z Mike’m Rutherfordem i Tony’m Banksem zjeżdżali świat w ramach „Turn it On Again Tour”. Tak opowiadał o debiucie na polskiej ziemi w swojej autobiografii:

„W wielu miejscach jestem po raz pierwszy, przede wszystkim w Katowicach. Tam pogoda jest iście koszmarna, wręcz niebezpieczna. Burza z piorunami zmusza oświetleniowców do zejścia z wież. Podczas próby dźwięku na scenie przemakamy do suchej nitki, ale przed stadionem 45 tysięcy polskich fanów czeka na wejście do środka. Nie możemy ich zawieść. Gramy w czasie burzy i kończymy piosenką 'The Carpet Crawlers’, a cała przemoknięta publiczność śpiewa razem z przemokniętym zespołem. To wzruszające chwile”.

Po raz drugi – i ze sporą dozą pewności po raz ostatni – wrócił nad Wisłę dwanaście lat później, by tym razem solowo wystąpić w Warszawie. I był to poruszający spektakl, którego pewnie nigdy nie zapomnimy. Schorowany Phil ledwo wszedł na scenę, za perkusją zasiadł jego syn, ale muzyka nie opuszczał dobry humor, a emocje, które zostawił w Polsce z pewnością były prawdziwe. Bo jego muzyka, niejednokrotnie kiczowata, należąca do innego muzycznego świata, przywołuje wyłącznie same dobre wspomnienia.

Warszawski koncert był jego ostatnim występem solo w Europie, 19 października 2019 roku w Las Vega, dał zaś swój ostatni solowy koncert w historii.

Po raz ostatni, tym razem znów z Genesis, Phil stanął na scenie 26 marca 2022 roku. I nieprędko zanosi się by na nią wrócił, wszyscy fani zespołu i Collinsa czuli, że będzie to jego swoiste pożegnanie. Sam też jasno ogłosił ze sceny, że tu kończy się historia progrockowej legendy.

A dziś życzymy mu przede wszystkim zdrowia, bo w zeszłym roku pojawiły się plotki jakoby Phil miał wrócić do studia. Nie ukrywamy, kariera Collinsa to kawał muzycznej historii, jesteśmy szczęściarzami, że udało nam się usłyszeć wiele jego klasyków na żywo, ale chcielibyśmy jeszcze raz poczuć w powietrzu, co mu w duszy gra. Oh Lord…

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!