Lenny Kravitz – Kraków 2024 – relacja
Lenny Kravitz – Kraków, Tauron Arena (21.07.2024r.)
org. Live Nation
zdj. materiały promocyjne
Czy pójdziecie ze mną, czyli Lenny Kravitz w Krakowie
Od ostatniej wizyty Lenny’ego Kravitza nad Wisłą minęło już ponad pięć lat. To sporo, amerykański artysta do tej pory powracał do nas regularnie. Po odwołanej przez pandemicznej zawirowanie trasie, wokalista po raz kolejny nie zapomniał o polskich fanach i 21 lipca zagrał w TAURON Arenie Kraków pierwszy z dwóch zaplanowanych na tegoroczne tournée koncertów organizowanych przez Live Nation. Było to już moje trzecie spotkanie z Krawcem na żywo, dwie poprzednie wizyty – podobnie jak i w tym roku w Krakowie i w Łodzi – pozostawiły po sobie wyłącznie pozytywne wspomnienia wspaniałej zabawy. Pozostało mi liczyć na miłą powtórkę z rozrywki, wszak Kravitz to jeden z tych profesjonalnych rzemieślników rocka swojego pokolenia – zawsze dowozi i poniżej swojego poziomu nie schodzi od lat. Nie inaczej było i tym razem, Lenny uszył bowiem kolejne fantastyczne show, pełne przebojów i soulowej energii, które po raz kolejny poniosły wysoko polską publikę.
Jednak nim kwadrans po 21 krakowską sceną zawładnął sam Kravitz, w roli supportu dobrze sprawdziła się pochodząca z Toronto wokalistka Devon Ross. Nie będę kłamał, przed niedzielnym koncertem nie odrobiłem pracy domowej i było to dla mnie kompletnie dziewicze spotkanie z jej muzyką. Po ostatnich wizytach Lenny’ego w naszym kraju spodziewałem się w roli przystawki czego bardziej funkowego. Jakże się myliłem, bo na scenie zespół dowodzony przez zadziorną wokalistkę zaprezentował się wręcz grungowo – z mocnymi, brudnymi przesterami i alternatywną podszewką. Beznamiętny głos Ross idealnie spajał się z grą zatraconej w gitarowej rozpierdusze kapeli. Najlepszy moment? Bez wątpienia rozciągnięta do granic możliwości psychodeliczna orgia dźwięków w coverze „Tommrow Never Knows” Beatlesów. Zaskakujące i przyjemne pół godziny w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru.
A jak to na gwiazdę przystało, na pierwsze wejście Lenny’ego musieliśmy jeszcze chwilkę poczekać, co skutecznie nakręcało napięcie wśród bardzo licznie zgromadzonej publiczności w krakowskiej arenie. Pięć lat od ostatniego polskiego koncertu Kravitza skutecznie zaostrzyło apetyt na emocje, które – choć jeszcze tego nie widzieliśmy – za moment miały uderzyć nas z siłą huraganu. Bo jak się spóźniać, to tylko w takim stylu. Wiele można powiedzieć o tym, jak dobrze starzeje się (dojrzewa?) i skutecznie oszukuje czas ten 60-letni (!) artysta – lata jednak mijają, a poza świetną formą fizyczną, Lenny wciąż zachwyca przede wszystkim jako rasowy performer. Jeden z najlepszych w swoim fachu. By wrzucić jako pierwszy utwór dwugodzinnego koncertu taką bombę jak hitowe, napędzane stalowym riffem „Are You Gonna Go My Way”, trzeba mieć w sobie wiele odwagi i szaleństwa. Albo tak obfity katalog wielkich przebojów, jakimi Kravitz zachwycał do samego końca. Po takim starcie niektórzy mogliby już kończyć, a dla popularnego Krawca był to dopiero przedsmak, którym z miejsca kupił wszystkich. Nie bez powodu w kolejnym utworze śpiewał o sobie, że jest „Ministrem Rock and Rolla” – sprawdzający się bowiem od ponad trzech dekad patent na pożenienie ciężkich gitarowych riffów i soulowej energii, zadziałał w Krakowie z największą mocą, zarówno w tych klasycznych, jak i premierowych kompozycjach. Bo przecież Kravitz powrócił do Polski z nowym, wydanym w tym roku krążkiem „Blue Electric Light”,
z którego szybko usłyszeliśmy singlowe „TK421”, przy którym swoje możliwości pokazali nie tylko muzycy, ale i ustawione na nimi imponujące ekrany, spinające całość w audiowizualną ucztę. Z nowego krążka usłyszeliśmy jeszcze świetne, ciężkie „Paralyzed” – jeden z najlepszych momentów koncertu.
I choć Kravitz spokojnie mógłby sięgnąć po więcej kompozycji z udanej, dwunastej w karierze płyty, resztę setlisty wypełnić musiały najbardziej wyczekiwane przeboje, których nie brakowało.
Wprawiony w bojach showman, jakim bez wątpienia jest Lenny, doskonale wie jak to się robi i nowsze piosenki przeplatał seriami hitów, z których jeden zdawał się być bardziej porywający od drugiego. Pierwszym takim strzałem, który wywołał głośną salwę radości, było „I Belong To You” z kultowej albumowej „piątki”. Niemniejszą reakcję zebrał kolejny, dobrze wszystkim znany otwierający riff do „Stillness of Heart”, okraszony boskimi, hipnotyzującymi wizualami. Pozytywny przekaz poniosła za to pierwsza z wielkich ballad Kravitza – klasycznie hipisowskie „Believe”. Trudno było nie uwierzyć w prosty, naiwny, ale i trafiający w samo sedno pacyfistyczny tekst sprzed ponad trzech dekad. Pokojowa mantra, zawarta w utworach Lenny’ego, niezmiennie od lat gwarantuje mu artystyczną nieśmiertelność. Dodajmy do tego wielki luz wokalisty i rozbrajające gwiazdorstwo, któremu trudno jest się oprzeć. Na scenie wtórował mu w tym świetnie zgrany zespół, z nieodłącznym kompanem – gitarzystą Craigiem Rossem na czele. Wszyscy muzycy mieli niewątpliwą okazję wykazać się
w rozbudowanej wersji sensualnego „Fear” z pierwszej płyty Kravitza z 1989 roku. Na szczególne wyróżnienie zasługują natchnieni i dodający grupie duchowego wymiaru: stojący na czele doskonale zgranej sekcji dętej saksofonista Harold Todd oraz perkusistka Jas Kayser.
Niczym rasowy klasyk i z ogromną mocą wybrzmiał „zaledwie” dziesięcioletni, być może największy współczesny hicior „The Chamber”, który na dobre rozkręcił atmosferę w szczelnie wypełnionej krakowskiej hali. A kolejna seria przebojów to już stratosfera koncertowych emocji i dowód wielkiego kunsztu muzyków i gwiazdy wieczoru – od rozśpiewanego, bosko lekkiego „It Ain’t Over ‘Til It’s Over”, przez mocno wyczekane „Again”, Lenny zdawał się ogrywać swoiste „greatest hits” i wyciągał kolejne asy z rękawa. Doskonale, być może najlepiej tego wieczoru, wybrzmiał klasyk z kultowego albumu „Mama Said” – niesione muzyczną pętlą gitar i dęciaków „Always on the Run”. A Craig Ross wyciął świetną solówkę, jakiej nie powstydziłby się grający w oryginalnej wersji Slash. Mocne, rockowe „American Woman” oraz zagrane w dublecie, płynnie połączone „Fly Away” z niezapomnianym, niosącym wysoko riffem, to już muzyczny nokaut i mocny stempel jakości w wykonaniu Lenny’ego i spółki. Na zakończenie, lekko okrojonego setu, obowiązkowo rozbudowana wersja hymnu „Let Love Rule”, podczas którego Kravitz – jak zawsze – wędrował wśród tłumu fanów, zachęcając wszystkich do wspólnego śpiewania i zabawy. Cóż dodać więcej, prawdziwa celebracja twórczości bohatera wieczoru i pokaz wielkiej, jednoczącej siły muzyki.
Niosące się w uszach słowa szlagieru „I wonder if I’ll ever see you again…” zdają się nie być w tym przypadku czczą obietnicą. Na kolejny powrót Kravitza do Polski nie przyjdzie nam już raczej długo czekać, co sam zainteresowany obiecał ze sceny. Kolejne pięć lat spędzić ma bowiem w nieustannej trasie. Trzymamy za słowo, koncerty Lenny’ego to bowiem nie tylko wielkiej klasy muzyczna uczta, ale
i spektakl, będący ogromną przyjemnością. Do przyjmowania obowiązkowo w cyklicznych dawkach.