Kings of Leon – Kraków 2024 – relacja

kings of leon kraków tauron arena 2024

Kings of Leon – Kraków, Tauron Arena (17.07.2024r.)

org. Prestige MJM

Can we please have fun, czyli o koncercie Kings of Leon w Krakowie

Od wydania ostatniej płyty Kings of Leon minęły zaledwie trzy miesiące, a polscy fani już mieli okazję, by skosztować premierowych kąsków na żywo. Kolejna wizyta grupy z Nashville, którzy powrócili do Polski po dwóch latach, licznie zgromadziła w krakowskiej TAURON Arenie wygłodniałych wrażeń fanów. Jednak nim kurtyna ruszyła w górę, nikt nie mógł chyba podejrzewać, jak udany to będzie wieczór. Kings of Leon dali bowiem w Krakowie prawdziwy popis swoich możliwości, pozytywnie zaskakując formą, zgraniem i zabawą na scenie. Przedostatni przystanek na trasie promującej krążek „Can We Please Have Fun” stał się okazją, również dla samego zespołu, do celebracji swojego dorobku i odkrycia przed polskimi fanami wszystkiego tego, co bracia Followill, od ponad dwudziestu lat, mają w sobie najlepsze.

Nim jednak na scenę, punktualnie po 20, wyszła gwiazda wieczoru, krakowską TAURON Arenę rozgrzewała Dziwna Wiosna – alternatywny i mocno gitarowy zespół, który – trzeba przyznać – spisał się idealnie w roli przystawki. Polskie trio zabrzmiało zadziornie i z pazurem. Gitarowe riffy skutecznie przywoływały klimat amerykańskiej alternatywy, a pełne emocji teksty, wykrzyczane przez obdarzonego chropowatym wygarem wokalistę Dawida Karpiuka, celnie wpisały się w atmosferę wieczoru. Bardzo udany support, który już drugi raz – po koncercie we Wrocławiu sprzed dwóch lat – miał okazję rozgrzewać fanów przed występem Kings of Leon.

Gdy zbliżała się godzina zero i chwila, na którą wszyscy, całkiem licznie zgromadzeni w krakowskiej arenie, fani czekali od miesięcy, swoje podboje odkrywała przed nami scena, mająca za chwilę być kolejnym polskim przystankiem na trasie zespołu z Nashville. Wielkie ekrany, czerwone, przywołujące klimat amfiteatru kotary, które w odpowiednich momentach show zamieniały się w telebimy, w końcu też liczne, mocno oldschoolowe światła, czekały by rozbłysnąć wraz z muśnięciem pierwszej gitarowej struny. A wszystko rozpoczęło się bardzo delikatnie, od dźwięków kameralnego „Ballerina Radio”, otwierającego również ostatni, wydany w tym roku, i trzeba przyznać – co udowodnił również krakowski koncert – bardzo udany album braci Followill „Can We Please Have Fun”. Yes, we can! – chciałoby się dodać, bo Kings of Leon spełnili zawartą w tytule swojego dziewiątego krążka obietnica z nawiązką. Było to moje pierwsze spotkanie z amerykańską kapelą na żywo i skłamałbym, gdybym powiedział, że obok wielkiej ekscytacji, wszak ostatnie dokonania grupy bardzo mi podeszły, nie brakowało tego wieczoru obaw. O formę zespołu, o ich kontakt z publiką, którego właściwie brak obrósł przez lata legendą oraz o to, czy wszystkie te pogłoski przełożą się na odbiór koncertu. I z wielką przyjemnością muszę przyznać, że żadna z tych plotek i opowieści sprzed lat się nie sprawdziła. Wszelkie doniesienia o znikomej relacji muzyków Kings of Leon z fanami na koncertach okazały się mocno przesadzone! Co więcej, wstępujący jako pierwszy na scenę, wokalista oraz niekwestionowany lider zespołu – Caleb Followill – popisał się w Krakowie nie tylko świetną formą wokalną, co również wielkim luzem i poczuciem humoru. Co rusz zagadywał polskich fanów i podobnie jak i cały zespół od samego początku tryskał dobrym humorem i pozytywną energią. A to dopiero początek wrażeń, bo muzycy zagwarantowali nam wspaniałą ucztę, udowadniając, że bez wątpienia są współczesnymi klasykami amerykańskiego rocka.

Nie trzeba ukrywać, że największe i najbardziej entuzjastyczne reakcje, świetnie bawiącej się polskiej publiczności, wywoływały najbardziej znane utworu grupy. Zagrane już na samym początku „The Bucket”, „Taper Jean Girl” czy skoczne „My Party”, wybrzmiały z odpowiednio wycyzelowaną mocą, udowadniając, że utwory z początków działalności zespołu zestarzały się dużo lepiej niż fryzury i stylówki braci z tego okresu. Sprytnie i niezwykle umiejętnie ułożona setlista dopełniła faktu, że mieliśmy do czynienia z muzyczną ucztą najwyższej jakości. Kolejne kawałki, niczym wystrzelone ze strzelby pociski, skutecznie lądowały w sercach fanów i trafiały w czułe punkty – bajecznie rozanielony „Revelry” czy uroczo podbite „Comback Story” oderwały, tylko na moment, od skocznej zabawy, którą zafundowali nam muzyczni królowie rodeo. A zagrane między nimi nowe kawałki potwierdzały tylko klasę zespołu, nie ustępując niczym tym najbardziej klasycznym momentom. Ostre „Nothing to Do” czy rozpędzony „Mustang” nie pozostawały złudzeń – Amerykanie są w wybornej formie, nie ma bowiem lepszego dowodu na popis artystycznej klasy, niż porwanie fanów premierowymi numerami. A tych nie brakowało, wszak w Krakowie usłyszeliśmy – nomen omen – lwią część ostatniej płyty. Jednak nie ma co kryć, dobrze wiemy na co wszyscy czekaliśmy. Zagrane bardzo szybko, kiedy koncert rozkręcał się na dobre ultraprzebojowe i zawsze mile widziane „Sex on Fire” rozpaliło do czerwoności Tauron Arenę, a emocje wśród tłumu przyrównać można było wyłącznie do grzesznej ekstazy. A nie sposób nie dodać, że wraz z kolejnymi utworami Amerykanie tylko mocniej dowodzili swej formy. 

Rozkręcone „Molly’s Chambers” z pierwszej, czy energetyczny „The Bandit” z przedostatniej płyty Kingsów, przypomniały również, jak równą dyskografią – zwłaszcza w ostatnich latach – mogą pochwalić się słynni bracia. A stylistyczna żonglerka, połączona z bardzo umiejętnym i wysmakowanym wykorzystaniem świateł i efektów, dodawała wszystkiemu wielkiego uroku. Czy to we wspomnieniu rodzinnych stron w podbitym „Back Down South” czy być może najpiękniejszym, najbardziej poruszającym momencie wieczoru, czyli magicznym „Wait For Me”, bracia Followill na każdym kroku prezentowali popis fantastycznego zgrania i muzycznego zrozumienia, który nie może być wyłącznie zasługą genów. Kings of Leon z niegdysiejszego headlinera letnich festiwali, umiejętnie i konsekwentnie przeistoczyli się w rasowych, dojrzałych graczy – jeden z najlepszych obecnie zespołów z nurtu arenowego rocka. Halowe wnętrze, takie jak w Krakowie, jest wręcz stworzone na takie muzyczne spotkania – był tu bowiem moment zarówno na zabawę, jak i zadumę, o co zgrabnie dbali bohaterowie wieczoru. 

kings of leon kraków tauron arena 2024

Końcówka podstawowej części koncertu to już celny strzał za strzałem – roztańczone i rozśpiewane „Find Me”, przeszywające i zagrane z wielką dojrzałością „Closer” oraz zamykające wszystko „Seen” z ostatniej płyty, które na żywo nabrało zupełnie nowego wymiaru. Podobnie jak fantastyczne, rozświetlone feerią barw „Rainbow Ball” oraz hitowe „Waste a Moment”, które otworzyły serię obowiązkowych bisów. A rozbudowana i rozegrana wersja przepięknego „Knocked Up” była już tylko wspaniałym dopełnieniem całości wieczoru i prawdziwym, gitarowym nokautem. Amerykanie nie mogli jednak zejść ze sceny bez odegrania swojego być może największego i najbardziej powszechnie znanego przeboju, który w zestawieniu do całej reszty zagranych w Krakowie utworów, zdawał się być po latach niesamowicie oderwany od klasycznego brzmienia zespołu. Wyśpiewane przez wszystkich „Use Somebody”, wśród setek telefonów i rozmarzonych par oczu, było już dodatkiem, deserem i klamrą tego obfitującego w emocje koncertu. 

Nigdy nie podejrzewałbym, że Kings of Leon i „fun” mogą być siebie tak blisko. Cudownie było się w końcu o tym przekonać, a forma zespołu, ich sceniczna świadomość i wyborne zgranie muzycznej braci pokazały, że z pewnością nie było to ostatnie takie spotkanie z Kingsami na żywo. Ryk tego rockowego lwa starzeje się z wyjątkową godnością.  

 

 

Autor: Kuba Banaszewski

Kings of Leon Setlist TAURON Arena Kraków, Kraków, Poland 2024, Can We Please Have Fun World Tour

Zobacz także:

Szukasz czegoś konkretnego?
Skorzystaj z naszej wyszukiwarki!