Franz Ferdinand – Warszawa 2022 – relacja
Cieszy powrót koncertów po pandemii. Wzrusza również widok pełnego klubu, a w dniu koncertu Franz Ferdinand warszawska Stodoła była pełna. Zwłaszcza że zarówno fani, jak i szkocki zespół dowodzony przez Alexa Kapranosa spisali się na medal. Franz Ferdinand promują na trasie album z największymi przebojami „Hits to the Head”, zawierający dwie nowe kompozycje – „Billy Goodbye” oraz „Curious”, które tego wieczora wybrzmiały w Warszawie. Koncerty były oczywiście przekładane przez pandemię, ale największa zmiana dotyczyła stanowiska perkusisty grupy. Dotychczasowy perkusista Paul Thomson ogłosił w 2021 roku, że opuszcza szeregi Franzów, a na jego miejsce przyjęto Audrey Tait, które notabene udowodniła, że nie tylko twórczość zespołu nie jest jej obca, ale przede wszystkim to, iż doskonała z niej muzyczka. Przez moment publika została z wyłącznie Tait na scenie i była to jedna z najbardziej magicznych chwil tej sobotniej nocy.
Formuła grania podczas koncertu największych hitów zazwyczaj sprawdza się bardzo dobrze, tak było i w tym przypadku. Już na samym początku wybrzmiało „Stand on the Horizon” oraz „The Dark of the Matinée” (jeden z moich ulubionych ich utworów), a w połowie wydarzenia Stodoła dosłownie eksplodowała, gdy Franz Ferdinand zagrali energiczne „Do You Want To” oraz ikoniczne „Take Me Out”. Z niezwykle dobrze przyjętego debiutu Szkotów (aż strach pomyśleć, że wydano go 18 lat temu!) usłyszeliśmy też „Darts of Pleasure”, „Michael” oraz „Jacqueline” i „This Fire” na bis. Ten ostatni numer zresztą wypadł fenomenalnie, a do tańca poderwano wszystkich uczestników koncertu. Kapranos uwodził, kokietował i czarował publikę, a niewzruszony do tej pory basista Bob Hardy, który w zespole jest od początku, nawet uśmiechnął się pod nosem.
W setliście znalazło się również miejsce dla kawałków z płyt „Right Thoughts, Right Words, Right Action” (m.in. „Evil Eye” i „Love Illumination”), Tonight (m.in. „Lucid Dreams” i mój ulubiony „Ulysses”) i „You Could Have It So Much Better” („Outsiders”, „The Fallen” oraz „Walk Away”). Reprezentacji doczekała się nawet, moim zdaniem nieudana, ostatnia płyta Franz Ferdinand, czyli „Always Ascending”.
Powyższe czynniki (setlista pełna hitów i dobra forma muzyków plus publika wygłodniała koncertów) złożyły się w bardzo zgrabną całość. I chociaż koncert nie trwał nawet dwóch godzin, to po jego zakończeniu wielu fanów mogłoby wyżymać koszule z potu, a jeśli ktoś przez dwa lata lockdownów zapomniał, czym jest rockowy koncert, to Franz Ferdinand godnie to przypomnieli.
Jako support zaprezentował się Ryder the Eagle, który miał zamiar uraczyć widzów kontrowersyjnym performansem, ale ostatecznie wypadło to bardzo źle. Pomińmy więc ten występ milczeniem.
Pozwolę sobie natomiast poprosić o więcej takich koncertów, zwłaszcza że fanów tzw. new rock revolution mamy w Polsce bardzo wielu. Wciąż czekamy zresztą na arenowy koncert Arctic Monkeys!