Duch Bruce’a Springsteena w Sali Kongresowej – jedyne koncerty Bossa w Polsce
Kto dziś pamięta, że obchodzący dziś swoje 76 urodziny Bruce Springsteen dwukrotnie wystąpił w Polsce? 28 lat temu – 9 i 10 maja – popularny Boss wypełnił swą muzyką dwa wieczory w warszawskiej Sali Kongresowej. I choć polskim fanom od razu trafiła się nie lada gratka – solowy, akustyczny koncert Springsteena w kameralnej sali podczas nietypowej trasy – to niestety wielbicieli amerykańskiego pieśniarza nad Wisłą musiało zadowolić to aż po dziś dzień. To był pierwszy i jedyny raz, gdy Bruce odwiedził nasz kraj.
Trudno powiedzieć, by lata 90. nie były dla Springsteena łaskawe. Oscar, Grammy, dwie solowe płyty wydane tego samego dnia, zdawałoby się dobra passa trwała w najlepsze. Jednak ostatnia dekada XX wieku to osobliwy czas w karierze legendy rocka. Towarzyszący Bruce’owi, od zawsze niezawodny The E Street Band, z którym wystrzelił w latach 70. i podbił szalone lata 80. został rozwiązany w 1989 roku. Boss szukał swojego miejsca i głosu po wielkim sukcesie, który w poprzedniej dekadzie uczynił go ikoną. Nie porzucił muzyki – wręcz przeciwnie, dość szybko nagrał wspomniane dwa krążki z nowym zespołem, z którym wyruszył później w trasę. Nie spotkały się one jednak z tak gorącym odbiorem i dopiero filmowy hit z 1994 roku przywrócił Springsteena na szczyt.
Rok później wrócił do korzeni, klimatów, które 15 lat wcześniej eksplorował na przeszywającej „Nebrasce”. Nagrał płytę surową, intymną, daleką od stadionowych hymnów, choć niezmiennie bliską historiom życiowych wykolejeńców. Był to czas redefinicji jego kariery: mniej spektakularnych zagrywek, na których zbudował swoją pozycję w latach 80., więcej eksperymentów studyjnych i prób odnalezienia nowych form wyrazu. Minimalistyczne aranżacje albumu „The Ghost of Tom Joad”, który po raz kolejny dowiódł, że Springsteen jak nikt jest muzycznym poszukiwaczem prawdy, zmusiły artystę również do zmiany swoich scenicznych przyzwyczajeń. Jeszcze w tym samym roku, jesienią 1995 roku wyruszył w swoją pierwszą solową trasę. Tournée potrwało prawie dwa lata, do maja 1997 roku, a jednym z ostatnich jej przystanków okazała się Polska. Miejsce, gdzie Boss jeszcze nigdy wcześniej nie dotarł i już więcej miał nie powrócić.
Dwa koncerty w warszawskiej Sali Kongresowej ogłoszone zostały z ponad rocznym wyprzedzeniem i początkowo miały odbyć się 8 i 9 maja, jednak ostatecznie pierwszy z nich odbył się dzień po drugim wieczorze. Bilet kosztował wtedy 150 zł. W Warszawie zjawili się nie tylko polscy fani Bossa, ale i słuchacze z Anglii, Włoch, Niemiec czy Skandynawii – wielbiciele jego muzyki przemierzający setki kilometrów za swoim idolem, którzy kultywują tę plemienną tradycję po dziś dzień. A czego mogli spodziewać się polscy fani po pierwszym spotkaniu z amerykańskim muzykiem? Rąbek tajemnicy uchyliły specjalnie na tę okazję przygotowane programy koncertowe z polskimi tłumaczeniami tekstów Springsteena w przekładzie Macieja Zembatego. Takie to były czasy, że posiadaczom biletów wręczano je w środku za darmo. „Cześć Warszawo, dobry wieczór. To będzie spokojna muzyka, więc oczekuję ciszy” – zapowiedział na wstępie Boss, podkreślając intymną atmosferę swojego solowego show. W relacji Jerzego Pieczonki napisanej w 1997 roku dla „Tylko Rocka” czytamy: „Zgasły światła, rozległy się pierwsze dźwięki „The Ghost of Tom Joad” i publiczność zamarła w skupieniu, bo tego wymagało to, co działo się na scenie”. Pełne zrozumienie po obu stronach sceny szybko zostało przez Bossa wynagrodzone, bo choć forma obu występów była minimalistyczna, charyzma wciąż była w nim wielka.
A musiał to być koncert wyjątkowy. Bruce, sam na scenie, tylko on, jego głos i muzyka. Pojedynczy reflektor skierowany na amerykańskiego herosa klasy pracującej, który na estradę wyszedł w przetartych dżinsach i flanelowej koszuli. Jak ty i ja. Zmieniał gitary, harmonijki. Śpiewał i opowiadał. Każda pieśń miała swoją historię, każda historia swojego bohatera. A on, bohater wieczoru, przekazywał je wraz z wielkimi pokładami emocji i ekspresji. „Springsteen robił z głosem, co chciał – od tonów niskich przechodził do wysokich, chwilami przypominających wycie dzikich zwierząt i wciskających słuchacza w fotel” – dodawał autor relacji z „Tylko Rocka”.
Gdzieś w połowie koncertu jeden z fanów miał głośno wykrzyczeć z publiczności swój request, ale szybko przekonał się, czym to tournée różni się od wszystkich poprzednich i wszystkich późniejszych spontanicznych tras Springsteena i dlaczego nieoficjalnie ochrzczono ją mianem „Shut the Fuck Up Tour”. „Staram się tu myśleć” – miał żartobliwie rzucić ze sceny Boss, po czym zadedykował wszystkim zgromadzonym w Sali Kongresowej „piosenkę o nadziei” – „Across the Border” ze swojej najnowszej płyty. I choć lwią część obu koncertów wypełniły premierowe kompozycje z albumu sprzed dwóch lat, to na warszawskiej scenie wybrzmiały również największe przeboje artysty.
Pierwszy wieczór to nie tylko promowana wtedy płyta, ale i akustyczne wersje przebojów z „The River” czy „Born in the USA”. Drugiego wieczoru polscy fani usłyszeli za to perły z „Nebraski” i premierowe „Murder Incorporated”. Oba koncerty zakończyła przebojowa mieszanka bosskich hitów, zwieńczona świeżym jeszcze wtedy oscarowym szlagierem „Streets of Philadelphia” i kultowym „The Promised Land”. A, i jeszcze nigdy nie wydany, zapomniany dziś utwór „There Will Never Be Another for Me but You” z 1996 roku, który to Boss zagrał wyłącznie kilkanaście razy w historii, ostatni raz właśnie w Warszawie podczas drugiego z koncertów.
Po kończących show z 10 maja owacjach, Springsteen podziękował polskiej publice za ciepłe przyjęcie i przy zapalonych światłach Sali Kongresowej zbijał na krawędzi sceny piątki z fanami. Na drugi dzień z okładki Gazety Wyborczej miało wołać głośne hasło „Boss podbił Warszawę”. W rzeczy samej, nie mogło być inaczej w przypadku tego koncertowego zawodowca. Szkoda tylko, że Polska nigdy nie miała okazji przekonać się, czym jest wielka sceniczna siła Bruce’a Springsteena i The E Street Bandu, który reaktywował się dwa lata po warszawskich koncertach. I gra do dziś, zostawiając serce, pot i łzy na scenach całego świata. Bo jak Springsteen śpiewał w nieśmiertelnym przeboju z „Born in the USA”: „Well, we made a promise we swore we’d always remember. No retreat, baby, no surrender”.
Autor: Kuba Banaszewski