Depeche Mode – Łódź 2024 – relacja
Depeche Mode – 27.02.2024, Atlas Arena Łódź
„Słowa są zbędne, czyli fenomenalny koncert Depeche Mode w Łodzi”
Depeche Mode jest zespołem regularnie odwiedzającym nasz kraj i powracającym nad Wisłę ku uciesze niezwykle wiernej polskiej publiczności, która dekady temu ukochała sobie brytyjską ekipę na zabój. W samej Łodzi i Atlas Arenie, gdzie w przyjemnie wiosenny wieczór 27 lutego muzycy zagrali swój kolejny koncert w Polsce, grupa wystąpiła dotychczas już pięć razy. A od wydania świetnego, najlepszego od wielu lat krążka „Memento Mori”, była to już trzecia wizyta Depeche Mode w naszej ojczyźnie. Głód fanów nie słabnie, a forma zespołu zdaje się tylko rosnąć wraz z upływem kolejnych lat na scenie. Nie inaczej było też w Łodzi, gdzie zespół udowodnił, że wciąż ma w sobie wielką moc i wiele emocji do przekazania.
Nie wiem, jaka nowa siła i natchnienie wstąpiły w Dave’a Gahana i Martina Gore’a, ale po utracie przyjaciela i wieloletniego kompana z zespołu, Depeche Mode obdarło się ze wszelkich oczekiwań oraz wątpliwości i spoglądając przeszłości głęboko w oczy, stali się obecni tu i teraz w 100 procentach. Pierwszy z dwóch tegorocznych koncertów w Łodzi był bowiem sztuką idealną – klimatem co rusz trafiającą w punkt, skrzętnie zbudowaną spośród wszystkiego, co legendarna grupa ma najlepszego do zaoferowania. I już od pierwszych taktów wtorkowego show, które rozpoczęło się tak jak zaczyna się ostatni krążek grupy – od ciężkiego startu „My Cosmos is Mine” oraz rozwijającego się powoli „Wagging Tongue” o iście klasycznym sznycie – Depeche Mode zaczarowali polską publiczność do samego końca, dowodząc wielkiej formy. Nim jednak muzycy pojawili się na scenie, w roli supportu usłyszeliśmy ciekawą propozycję od zespołu Humanist z ojczyzny gwiazdy wieczoru. Zgrany kolektyw, sprawnie zmieniający style przy pomocy dwóch jakże różnych wokalistów, zabrzmiał dwojako w zależności od tego, który z nich akurat przejmował mikrofon, pozostając jednak w nowofalowej stylistyce, raz brzmiąc odważnie jak Joy Division , innym razem zaś bardziej nowocześnie niczym White Lies czy kapele spod znaku współczesnego post punku. Ciekawa rozgrzewka, zaostrzająca apetyt na danie główne.
Premierowy początek występu Depeszy był mozolnie rozkręcającym się wstępem i zaledwie preludium do właściwego startu rakiety. Nie bez powodu muzycy są w końcu jednym tchem wymieniani wśród najlepszych koncertowych zespołów wszech czasów oraz topowymi graczami w swoim fachu, w rękawie mieli bowiem komplet asów, których nie zawahali się pewnie wyłożyć na stół. To, co wydarzyło się po chwili było być może najlepszą serią następujących po sobie celnych strzałów, jakie dane mi było doświadczyć na żywo. Nie będę obiektywny, jeśli napiszę, że przez pierwsze pół godziny koncertu usłyszałem wszystkie moje ulubione utwory Depeche Mode zagrane jeden za drugim. I to w jakich wersjach! Obowiązkowe „Walking in My Shoes” rozpoczęło ten niesamowity przelot w wycyzelowanej do perfekcji wersji, z miejsca poruszając wiernych i żywo reagujących polskich fanów. Gdy znajdujący się za muzykami ekran rozświetlił się po raz pierwszy jaskrawymi barwami fantazyjnych i nieraz rozbrajająco dosłownych wizualizacji, a Dave Gahan wpadł w spiralę scenicznych harców, pulsujący wstęp zapowiedział kolejny z bezbłędnych ciosów – pochodzący z brudnego albumu „Ultra” ociekający pasją „It’s No Good”. Był to dopiero początek koncertu, a walec Depeche Mode już był nie do zatrzymania. Mocne uderzenie perkusisty Christiana Eignera, dało sygnał dla debiutującego w tej części trasy, uwielbianego przez fanów i przyjętego gorąco jak największy klasyk „Policy of Truth” w doskonałej wersji. Ponad trzydziestoletni utwór wybrzmiał ze świeżością i swadą godną łobuziaków z czasów „Violator”. Tak powinno grać się nawet te najbardziej osłuchane i zgrane hity, by nie pokryły się patyną, a ociekały złotem. Do tego momentu pochód wspaniałych przebojów wyróżniał się dopracowaną wiernością w stosunku do swoich albumowych oryginałów. Lekką zmianę aranżacyjnego anturażu przyniosła kolejna z kompozycji, jeden z cichych faworytów niezapomnianej płyty „Songs of Faith and Devotion” z 1993 roku – buzujące od emocji „In Your Room” – które z sensualnej ballady, na tej trasie ponownie odegrane w zremixowanej wersji, przerodziło się w rozbudowaną, pełną zmian tempa kompozycję i nabrało dodatkowego, instrumentalnego kolorytu.
Bogata reprezentacja – nie ukrywam: mojego ulubionego – okresu lat 90. w historii Depeche Mode została świetnie zbalansowana tym, co – sądząc po najżywszych reakcjach – polscy fani zdają się kochać w zespole najbardziej. Gdy na ekranie pojawiły się „chciwe, chwytające co mogą ręce” najwierniejsi fani wiedzieli, że czas zanurzyć się w najwcześniejszej dyskografii zespołu, a charakterystyczny klawiszowy motyw zwiastować mógł tylko „Everything Counts” z 1983 roku. I był to pierwszy z niezwykle rozśpiewanych momentów wtorkowego wieczoru. Podobnie jak zaintonowane po chwili przez głównego wokalistę „Happy Birthday” dla stojącej pod sceną polskiej fanki. Był to dla niej z pewnością wyjątkowy prezent i niezwykły skarb, tak jak zagrane po chwili „Precious” w nieco spowolnionej, skupionej wersji. Wraz z poruszającym wykonaniem premierowego „Before We Drown”, muzycy choć na chwilę przypomnieli, że są zespołem z ponad 40-letnim stażem i na tę parę taktów przyjęli pozę dojrzałego i dostojnego kolektywu. Wcześniej można było odnieść wrażenie, że czas się dla nich zatrzymał.
Choć od samego początku to charyzmatyczny Dave Gahan pochłaniał każdą sekundę uwagi i swoją sceniczną pozą skutecznie przejmował każdy zakamarek sceny, to nie można zapominać kto stoi za twórczą siłą brytyjskiej legendy. Jak i na każdym koncercie, tak i w Łodzi, w połowie koncertu po mikrofon solowo sięgnął również Martin Gore, który nie tylko mistrzowsko żonglował bogatym instrumentarium, ale i zaczarował polską publiczność poruszającym, acz oszczędnym w środki wykonaniem „Strangelove” oraz odśpiewanym wraz z całą Atlas Areną niezapominanym „Somebody”. Rozanieloną atmosferę cukierkowej, choć jak zawsze trafiającej w sam środek serduszka ballady sprzed równo czterech dekad, przerwało retrospektywne „Ghost Again”, czyli wiodący singiel z ostatniej, piętnastej płyty zespołu. Kolejne mistrzowskie wykonanie, udowadniające, jak mocny potencjał drzemie w „Memento Mori”. Teledysk jak z „Siódmej pieczęci” Bergmana również wprowadził nostalgiczny i ulotny klimat. Duchowe uniesienie premierowej kompozycji zostało jednak szybko sprowadzone na ziemię wraz z gitarowym szaleństwem kultowego „I Feel You” w kapitalnej i wiernej oryginałowi wersji, które w najlepszym stylu uwydatniło w jak wybitnej formie wokalnej jest obecnie 61-letni Gahan. Wykonawczy nokaut, bez udziwnień i ozdobników, rozstawiający po kątach równolatków po fachu, od Bono po Veddera, których Dave zostawia obecnie daleko w tyle.
Kolejna wizyta w Łodzi Depeche Mode był doskonałym przykładem na to jak wielką robotę potrafi zdziałać sprawnie ułożona setlista – wszystkie emocje znalazły tutaj swoją przestrzeń, by rezonować z odpowiednią siłą, a nowe kompozycje perfekcyjnie dopełniały pochód przez żelazną klasykę, odegraną w wielu przypadkach w najlepszych wersjach w historii grupy. Tak było między innymi w wybitnie porywającej wersji zadedykowanego zmarłemu dwa lata temu Andy’emu Fletcherowi „Behind the Wheel” czy zaskakująco tanecznym w odróżnieniu od płytowego pierwowzoru „A Pain That I’m Used To”, które w takiej wersji czaruje publikę już ponad dekadę. Obie kompozycje przyniosły potrzebne orzeźwienie i kumulację emocji, skutecznie uaktywniając też publiczność w drodze do zakończenie zasadniczej części występu. Nim jednak usłyszeliśmy wzywający do hymnu klawiszowy motyw z „Enjoy the Silence”, przeszywające, ciarkogenne i mocne wersje „Black Celebration” oraz „Stripped” z klasycznego albumu z 1986 roku, zaspokoiły żądze fanów wczesnego Depeche Mode. Za to podróż w nie tak odległą przeszłość zgotował energetyczny „John the Revelator”, którego koniec był początkiem wezwania do chóralnego odśpiewania najpopularniejszej pieśni z katalogu grupy. Wspomniane już „Enjoy the Silence” niezmiennie działa i porywa tłumy. I tak już od ponad trzech dekad Depesze nie mogą inaczej zakończyć swojego niezwykłego show. Choć trzeba przyznać, że za sprawą popularnego serialu dziś, w 2024 roku, inny numer przeżywa swoja kolejną młodość i dumnie może nieść palmę pierwszeństwa w kategorii najsłynniejszego utworu Depeche Mode.
Nim jednak wybraliśmy się w podróż z naszym najlepszym przyjacielem i wznieśliśmy się wysoko, na początek bisowej części koncertu Gahan i Gore zaskoczyli wielu fanów i tak jak robili to na poprzednich koncertach tego tournée, solowo na skraju przedłużającego scenę wybiegu wykonali poruszające „Condemnation” w ascetycznej, bluesowo-gospelowej, niezwykle surowej i pełnej emocji wersji akustycznej, potwierdzając mocnym stemplem jakości jak wielka siła i braterstwo muzycznej krwi kipi w sercach tych dwóch niekwestionowanych liderów zespołu i wielkiej muzycznej marki. Zespołu, który tak jak odważnie, mimo wielu zawirowań, stąpa tu i teraz, tak też ochoczo i z nieskrywaną przyjemnością wraca do swoich korzeni, tak jak w przypadku rozbrajająco uroczego i radosnego hiciora „Just Can’t Get Enough”, który po momencie skupienia i zbiorczej hipnozy skręciło na tory najlepszej zabawy pod słońcem. Nastrój ten udzielił się też zespołowi na scenie, a zbiorcze śpiewy i okrzyki w stylu call and response zdawały się nie mieć końca. Urwały je jednak ostre jak przecinak riffowe zagrywki Gore’a, które dały początek obowiązkowemu przystankowi każdego wieczoru z Depeche Mode, a od czasu premiery serialu „The Last of Us” również prawdopodobnie najbardziej wyczekiwanego momentu show. Marszowy pochód taktów „Never Let Me Down Again” wywindował emocje pod sam sufit,
a tradycyjne zakończenie z rzeszą rąk uniesionych w powietrzu zdawał się przebijać ściany Atlas Areny. Na definitywny koniec nie mogło zabraknąć oczywiście iście boskiego wyznania i po powolnym, gitarowym wstępie przestrzenie łódzkiej hali wypełniło credo „Reach out and touch faith” oraz dźwięki ultraprzebojowego „Personal Jesus”.
Fenomenalny koncert i Depeche Mode w wielkiej formie. Niepodważalny dowód na to, że zespół z takim stażem i tak ogromnym bagażem doświadczeń wciąż może porywać tłumy jak za dawnych lat. A może nawet i lepiej?
Autor: Kuba Banaszewski
Depeche Mode w Łodzi – setlista
- Wagging Tongue
- Walking in My Shoes
- It’s No Good
- Policy of Truth
- In Your Room (Zephyr Mix)
- Everything Counts
- Happy Birthday to You (Mildred J. Hill & Patty Hill cover) (For a fan named Magda)
- Precious
- Before We Drown
- Strangelove (Acoustic, sung by Martin)
- Somebody
- Ghosts Again
- I Feel You
- A Pain That I’m Used To (Jacques Lu Cont Remix)
- Behind the Wheel (Dedicated to Andrew Fletcher)
- Black Celebration
- Stripped
- John the Revelator
- Enjoy the Silence
- Encore: Condemnation (Acoustic)
- Just Can’t Get Enough
- Never Let Me Down Again
- Personal Jesus