Dawid Podsiadło – Chorzów 2024 – relacja
Dawid Podsiadło – Stadion Śląski, Chorzów (23.06.2024r.)
Pamiętam jak zaskakująco dobre wrażenie zrobił na mnie koncert Dawida Podsiadło w 2016 roku na Life Festival Oświęcim, gdzie po wydaniu drugiej płyty wystąpił po sir Eltonie Johnie. Nie sądziłem, że wschodząca gwiazdka talent show może dać tak wysmakowane i stylowe show. Pamiętam jaki opad szczeny wywołał we mnie pierwszy halowy koncert w Spodku na trasie „Małomiasteczkowy” w 2018 roku. Nie sądziłem, że tak się u nas da, że jest to możliwe – taka produkcja, takie show. Patrzyłem na wszystko z podziwem i niedowierzaniem. Wtedy myślałem jeszcze, że tego sufitu w naszych polskich warunkach już nie da się przebić. Jakże się myliłem. Przeskoczmy w czasie o kolejne dwa lata – pamiętam ile wzruszeń, radości i zabawy dostarczył mi pierwszy stadionowy koncert w Chorzowie w 2022 roku. Tak wyczekany i potrzebny po pandemicznej przerwie pełnej niepewności i kolejnych zmian terminu. Było to prawdziwe święto polskiej muzyki, które wtedy wydawało mi się być podsumowaniem dotychczasowej kariery wokalisty i kolejnym, zdawałoby się niemożliwym do zdobycia szczytem, który – tak, jakżeby inaczej – nie sądziłem, że można będzie przebić. Pamiętam też w końcu jak rok później z niekłamanym podziwem obserwowałem wypełniony dosłownie po brzegi PGE Narodowy w Warszawie, gdzie premierę miała olbrzymia, imponująca scena 360. Taka jak U2, Eda Sheeran czy Metallika, Podsiadło wystąpił dla 80 tysięcy fanów, bijąc tym samym rekord warszawskiego obiektu.
I wtedy już na dobre przestałem wątpić, że powiedzenie „sky is the limit” w przypadku tego 31-letniego chłopaka z Dąbrowy Górniczej to nie jest pusty frazes.
Ale jak wiemy apetyt rośnie w miarę jedzenia. Szalony, ryzykancki, ale i uzbrojony w absolutnie pionierskie doświadczenia na polskim rynku, sztab stojący za sukcesem Dawida, wraz z zakończeniem koncertu na Stadionie Narodowym już wiedział, że możliwości są wielkie. Że da się jeszcze przeskoczyć tę niebotycznie wysoko postawioną poprzeczkę. Pamiętajmy, że ciągle mówimy o biletowanych koncertach solowego polskiego artysty, który na scenie jest od dekady. Zacny jubileusz tej niezwykle owocnej, ale też intensywnej kariery, należało odpowiednio uczcić. Kolejny rekodzik? Bardzo proszę. Odpowiedzią na niemające granic zakusy ekipy Podsiadło zdaje się być ostatni koncert Dawida na Stadionie Śląskim. A w zasadzie to dwa koncerty. Oba zgromadziły ponad 88 tyś. fanów, prawie 190 tyś. w jeden weekend. Z obsługą, jak donoszą władze Stadionu w Chorzowie, przez weekend przewinęło się 200 tyś. osób. Tuż po wyprzedanych weekendach na stadionach w Gdańsku, Wrocławiu i Poznaniu. Niecały rok po wyprzedanym koncercie na Stadionie Narodowym. Czy ktoś potrzebuje jeszcze dowodu, że koncerty Dawida Podsiadło to już nie tylko fenomen, co zjawisko, z którym nie mieliśmy nigdy wcześniej do czynienia na naszym małym, często śmiesznym, a dzięki temu chłopakowi z Dąbrowy Górniczej odmienionym, rynku koncertowym. Bo każdy koncert Dawida to już (nie małe!) święto polskiej muzyki. I każdy, zarówno spośród fanów, jak i innych artystów, chce się w ogniu tego święta ogrzać. A warto dodać, że w czasie ostatniego koncertu w Chorzowie momentami było naprawdę gorąco. Zeszłoroczny koncert w Warszawie, choć powalał swoją skalą, czysto muzycznie emocjonalnie mnie nie powalił. Jasne, widziałem Dawida na każdym z etapów jego bujnej, zaledwie dziesięcioletniej, kariery i mogło to spowodować też zmęczenie materiału i zwyczajny przesyt jego twórczością. Sam patent ze sceną 360 był niewątpliwym strzałem w dziesiątkę, kolejnym zdobytym szczytem i wyprzedzeniem na koncertowym dystansie całej reszty dreptającej mu po piętach rodzimej braci. Koncert emocjonalnie zdawał się być jednak dla mnie powtórzeniem klisz z trasy stadionowej
z 2022 roku i choć miał świetne premierowe momenty, niczym mnie nie zaskoczył. Nieźle zaszalał Dawid na tym poletku, jeśli nawet tak rekordowe ekscesy mogą spowszednieć. Zmierzając jednak w niedzielę 23 czerwca do starego dobrego i wciąż zdecydowanie zbyt mało eksploatowanego Stadionu Śląskiego w Chorzowie, zastanawiałem się, czy znów czeka mnie powtórka muzycznych wrażeń. Po raz kolejny – jakże się myliłem! Nie wiem czy to podniosła atmosfera finału mini trasy na, największych polskich obiektach, klimat wielkiego, masowego wydarzenia czy rozkręcenie Dawida i jego świetnego zespołu po tychże występach, ale muszę przyznać, że na drugim
z chorzowskich wieczorów, który zgromadził ponad 88 tyś., nie tylko polskich (kto wyłapał flagę Meksyku?) fanów, przeszli oni samych siebie. Był to nie tylko bez wątpienia najlepszy koncert Dawida, jaki miałem okazję widzieć, ale też jeden z najfajniejszych, najbardziej dopracowanych, spontanicznie uroczych i przebojowych koncertów stadionowych, jakie kiedykolwiek widziałem.
Warto i trzeba to również dodać, że wrażenie robiła nie tylko wielka scena, ilość fanów czy liczba gości, o których za chwilę, ale również organizacja wydarzenia, która przy takiej skali działała bez zarzutu, zarówno przed rozpoczęciem, jak i podczas wyjścia z koncertu. Niestety wciąż nie jest to takie oczywiste, nawet na europejskich arenach. Pewna za to była atmosfera na Stadionie Śląskim, która buzowała, mimo mocno letnich temperatur. Meksykańska fala czy kiss cam to kolejne z bajerów, umilających czas fanom, które składają się na całość tego wydarzenia, dopracowanego i przemyślanego od początku do końca. Chwilę po 21, śladem największych światowych gwiazd, rozpoczęło się też ostateczne odliczanie, które skutecznie budowało napięcie oczekiwania na wystrzał pierwszych dźwięków. A wszystko, niby z zaskoczenia, rozpoczęło się wraz z wybuchem euforii publiczności podczas singlowego „To co masz Ty” z ostatniej płyty wokalisty. I od samego początku koncert wypełniły celne, przebojowe trafienia, których Podsiadło ma w swoim repertuarze bez liku. Rozśpiewane „Trofea”, „Najnowszy klip” czy nowsze „Tazosy” i „Wirus” z miejsca utarły grunt pod najlepszej klasy popowe widowisko. Szukający źródła fenomenu i sukcesu Dawida mogą czepiać się banalności i jawnie komercyjnego charakteru wielu jego piosenek, jednak wydaje mi się, że największa siła tkwi właśnie w ich koncertowych wykonaniach. Na żywo zyskują one niezwykłą energię i nośność, godną największych scen. Tak jest m.in. z wielkim radiowym przebojem „Nie ma fal”, który za sprawą stadionowej oprawy – a może latających delfinów i niesfornego wieloryba – przerodził się przebojowy i angażujący publikę hymn czy takimi utworami jak: „Pastempomat” oraz „Trójkąty i Kwadraty”, które dzięki bardziej tanecznym aranżacjom zyskały nowe życie.
Jednak najmocniejsze owacje przyszły wraz z najbardziej gitarowymi dźwiękami ze sceny. Tuż po akustycznej i wyciszonej części koncertu, podczas której Dawid solo wykonał przy fortepianie poruszające i rozdzierające serce wersje „Millenium” oraz „Nie kłami”, wraz z „W dobrą stronę” rozpoczął się najgorętszy moment wieczoru. Dosłownie, bo w rytm rockowego riffu do zmienionej wersji „Post” (gdzieś na pograniczu „Personal Jesus” i „Black Night”) buchały oślepiające i rozgrzewające snopy ognia. Rozpalona od efektów pirotechnicznych scena musiała robić ogromne wrażenie na trybunach. Nie mniej płomienna była fantastyczna wersja tanecznego „Diable” z wplecionym cytatem z „Sympathy for the Devil” Stonesów. Wow! W blasku roztoczonej przed Podsiadło aury ogrzać się chcieli nie tylko fani, ale też liczni goście, których w Chorzowie nie brakowało. Już na samym początku stadion wyśpiewał „Kosmiczne energie” z Ralphem Kaminskim. Miłym akcentem była zaskakująca obecność Kaśki Sochackiej i Korteza, którzy wnieśli na scenę wiele melancholii w kameralnych wersjach „Niebo było różowe” oraz „Hej Wy”. Przed zamknięciem regularnej części show serca wszystkich skradł bez wątpienia Artur Rojek, który pojawił się na scenie, ale to publiczność wyśpiewała za niego nieśmiertelne „Długość dźwięku samotności”. Widok roześmianych muzyków i prawdziwa wdzięczność wobec blisko 100 tysięcy rozśpiewanych gardeł – bezcenny. Podobne wrażenie wywołał „Nieznajomy” – jeden z pierwszych utworów i triumfów Podsiadło, który w mocnej wersji, na rozświetlonym dookoła stadionie, zapierał dech w piersiach.
Gdyby wydawało się, że Dawid z ekipą przygotowali za mało atrakcji, to oprócz laserów, ognia, gości i latających delfinów, na bis na scenie pojawiła się prawdziwa orkiestra OSP Nadarzyn, która uświetniła wykonanie arcypolskiego „Szarość i róż”, zakończonego feerią fajerwerków. Mało? Gdy w najlepsze trwała już trzecia godzina koncertu, a kolana już uginały się od zmęczenia i nadmiaru wrażeń, Podsiadło przypomniał wszystkim, że doskonale pamięta, jak wielką rolę w rozwoju jego kariery miało uczestnictwo w trasach Męskiego Grania. Mocne strzały w postaci hymnów sprzed lat: „Elektrycznego” oraz „Watahy” nie tylko poderwały do góry tysiące fanów, ale i zdradziły w jak dobrej kondycji i formie wokalnej jest artysta. Przedostatni z bisów, był już wisienką na torcie. W czasie przepięknej, mocno wzruszającej wersji „I Ciebie też, bardzo”, podczas której do Dawida obowiązkowo dołączyli Vito Bambino i nagrodzona największą owacją Daria Zawiałow, naszła mnie myśl, że dla wielu, być może dla większości spośród tysięcy zgromadzonych w Chorzowie fanów, może to być najpiękniejsza muzyczna chwila w całym muzycznym życiu. I, że naprawdę nic tak nie łączy jak wspólne przeżywanie muzyki na żywo. Ten 31-letni gwiazdor przypomniał mi, dlaczego wciąż to robię – chcę zarywać noce, tracić zdrowie i przemierzać kilometry, by zdzierać gardło, skakać, bawić się, tańczyć
i oglądać w akcji ulubionych artystów. Bo nie lada sztuką, o której zapominają często nawet najwięksi artyści tego świata, jest nie zgubić serca i emocji za wielką produkcją i masową skalą tego typu wydarzenia. A jemu po raz kolejny się to udało.
Urocza, akustyczna wersja „Matyldy” ze szczerą, spontanicznym pomyłką Dawida i jeszcze większą dozą wdzięczności, była już w zasadzie epilogiem, napisami końcowymi do tego wyjątkowego koncertu. Nie wiem czy można wyjść z takiego show niezadowolonym. Szukacie źródeł fenomenu Dawida Podsiadło? Zapytajcie tych setek tysięcy uśmiechniętych ludzi, którzy wspierali go i ponieśli z małych sal, przez hale i areny aż na wyprzedane stadiony. Szczerość, luz, humor, wielki talent i charyzma, która z nieśmiałego zwycięzcy telewizyjnego show zrobiła uroczego gawędziarza i frontmana, który potrafi przekuć swe emocje w piosenki, które śpiewają z nim miliony. I ja absolutnie wierzę, że to nie było jego ostatnie słowo i Dawid jeszcze nie raz nas wszystkich zaskoczy.
Autor: Kuba Banaszewski