Czy „show must go on”? Niekoniecznie!

Być może moment, w którym Tony Rombola i Shannon Larkin ogłosili, że odchodzą z Godsmacka, nie trafi na czołówki serwisów informacyjnych. Może nie będzie virali, smutku w komentarzach i fanowskich petycji o powrót. Ale to nie znaczy, że nie warto się przy tej decyzji na chwilę zatrzymać.
Bo ma ona wymiar symboliczny.
Rombola i Larkin — gitarzysta oraz perkusista — przez ponad dwie dekady stanowili fundament brzmienia Godsmacka. I nagle, po tylu latach wspólnego grania, obaj muzycy ogłaszają: jesteśmy zmęczeni. Kończymy z tym.
Nie każdy artysta musi być Bobem Dylanem, przemierzającym świat w ramach niekończącej się trasy koncertowej. Nie każdy musi być Mickiem Jaggerem, który po osiemdziesiątce porusza się po scenie z energią, którą młodsi koledzy mogą pozazdrościć.
Życie koncertowe to nie tylko sielanka. To także samotność w kolejnych pokojach hotelowych, powracające problemy zdrowotne, brak stałego rytmu życia i pytania, które wracają coraz częściej: „czy to wciąż ma sens?”.
Phil Collins żegnał się z publicznością, siedząc przez większość występów — nie z kaprysu, ale z konieczności. Zamiast udawać, wybrał szczerość. Zespół R.E.M. zakończył działalność w chwili, gdy nadal był w formie, zanim rutyna i wypalenie zaczęły kształtować narrację. Daft Punk zniknęli bez słowa — zostawiając po sobie klip wideo, który był bardziej wymowny niż tysiące wywiadów. Mark Knopfler i David Byrne grają sporadycznie, gdy sami mają potrzebę, a nie kiedy wymaga tego rynek. Zaś David Bowie sam zaprojektował swoje muzyczne pożegnanie — ostatni album, dwa dni później: cisza.
To historie odejść. Przemyślanych, świadomych, niekiedy przejmujących — ale zawsze godnych.
Z drugiej strony są ci, którzy wciąż czerpią ze sceny siłę i sens. Bruce Springsteen z niezmienną pasją prezentuje trzygodzinne spektakle muzyczne. Mick Jagger, mimo wieku, pozostaje scenicznym żywiołem. Paul McCartney niezmiennie dzieli się beatlesowskim dziedzictwem z kolejnymi pokoleniami. Iron Maiden wciąż przemierzają glob, pomimo pogłosek, że każda kolejna trasa ma być tą pożegnalną. Bob Dylan, choć niemal całkowicie przearanżował swoje utwory, nadal gra — bo scena jest nieodłącznym elementem jego życia.
Dwa podejścia, dwa odrębne wybory. Żaden z nich nie jest gorszy ani lepszy.
Ale gdy artysta decyduje się zejść ze sceny — w ciszy, bez wielkiego finału, bez pożegnalnych tras i spektakularnych komunikatów — warto ten gest uszanować. I dostrzec w nim coś, czego często brakuje we współczesnym świecie muzyki: świadomość własnych granic i siłę, by je zaakceptować.
Nie każdy musi nieustannie walczyć z czasem. Czasem wystarczy pozwolić mu dogonić siebie — i po prostu odpocząć.
Autor: Michał Koch