Czy była tutaj miłość? One Love Wrocław Music Festival 2025 – relacja
One Love Music Festival 2025 – Wrocław, Hala Stulecia (22.11.2025r.)
Wrocławski One Love to nie jest żadne nowe wydarzenie, chociaż trzeba przyznać, że te korzenie sięgające reggae czy dubu już od jakiegoś czasu stopniowo idą w odstawkę, choć nie w całości, a w zamian od kilku lat dostajemy raczej mieszankę mainstreamowych polskich nazw, wschodzących artystów i jakiejś zagranicznej nazwy, którymi w ostatnich latach byli Nneka, Pendulum, Selah Sue czy Gentleman. Co na pewno może skusić przeciętnego koncertowicza do odwiedzenia Hali Stulecia na pewno jest cena. 150zł w pierwszej puli za taki zestaw nazw wydaje się śmiesznie małą kwotą, jeśli weźmiemy pod uwagę, że za solowy koncert Zalewskiego czy Korteza będziemy musieli zapłacić co najmniej kilkadziesiąt złotych więcej. Dodajmy do tego liczbę koncertów w ramach tego wydarzenia, komfortowe warunki halowe oraz dogodny, sobotni termin i wydaje się, że wszystko tu powinno zagrać. Ale jak było w rzeczywistości.
Przyznam się od razu, że prawie wszystkich artystów, którzy mieli wystąpi na One Love już udało mi się zobaczyć, więc cały wypad traktowałem bardzo na luzie, jednocześnie wiedząc, że raczej nie powinno być problemów z festiwalową logistyką, która czasem potrafi napsuć wiele krwi. Tak do Ciebie mówię Inside Seaside drugiego dnia. Jak się okazało, teren Hali Stulecia w połączeniu z frekwencją pozwalał swobodnie przemieszczać się po całym obiekcie, miejsca pod scenami zawsze było wystarczająco, a wszystko było dostępne praktycznie bez kolejki.
Dzień rozpoczęliśmy od Darii ze Śląska, dostarczającej spokojny pop z wyraźnym zacięciem songwriterskim podanym przez cały zespół. Czuć tu pierwiastek indie, który mógłby być jeszcze bardziej eksploatowany, choć charakterystyczny styl opowiadania i wycofany wokal są już fajnym wyróżnikiem jej twórczości.
Kolejnym przystankiem był występ zespołu Lor, który był dla mnie jedyną koncertową zagadką tego festiwalu. Krakowska grupa, dalej starająca się sukcesywnie budować swoją pozycję, dostarcza lekką i przyjemną mieszankę popowo-folkową z takim staropolskim zacięciem. Widać tu radość, co potrafi się przełożyć również na publiczność.
The Dumplings po swoim powrocie do grania chyba dalej nie wiedzą co dokładnie chcieliby robić. Widziałem ich już na jednej z ostatnich, również wrocławskich, 3-majówek, gdzie byli jeszcze troszkę nierozgrzani, ale widać było dużo radości z grania. Tutaj, w wersji orkiestrowej, niestety wykluczyli ze swojej muzyki ten kolorowy pierwiastek, a zastąpili go stalowym chłodem. Jeśli miałbym powiedzieć, dzięki czemu The Dumplings w ogóle osiągnęli ten sukces, to byłaby to umiejętność tworzenia dobrych melodii na bazie electro popowego brzmienia, gdzie jest dużo barw, zabawy motywami i nawet w przypadku smutniejszych utworów, dalej dużo ciepła. Tutaj blaszaki i smyczki przeciągnęły wajchę w stronę betonowego lasu, ale chłodu i ciężkości, które zabiły lekkość ich muzyki, przez co nawet największe przeboje nie były… przebojowe. Widać, że Kuba i Justyna nie mają obecnie pomysłu, a ja mam nadzieję, że będą w stanie rozpalić jeszcze tę iskrę.
Kortez z kolei postawił wykorzystać wrocławski koncert do większej eksploatacji instrumentalnych walorów swojego zespołu. Dostaliśmy tu praktycznie tylko kilka śpiewanych kawałków i sporo sekcji, czy nawet całych utworów, w pełni nastawionych tylko na muzykę bez słów, co mogło pewnie wprawić w konsternację część fanów, którzy spodziewali się usłyszeć tu mieszankę smutnych hitów. Kortez jest bardzo nie festiwalowym artystą i jak widać czasem nie chce nawet w tym pomóc. Ale! Mi się te muzyczne podróże bardzo podobały, a dzięki możliwości skorzystania z trybun wrocławskiej hali, był to fajny reset po tym co już było i przed tym co miało nastąpić. A kolejne koncerty już tylko podnosiły poziom całości.
Smolik // Kev Fox wprowadzili dużo więcej ogłady, przemyślanych brzmień i tę nutkę indie przebojowości, która zawsze gdzieś wisi w ich muzyce. Zawsze lubię ten klawiszowo-gitarową mieszankę, która najlepiej mi wchodzi dawkując odpowiedni alternatywę z indie-rockowym zacięciem, co na pewno podnosiło ogólną stawkę i wyróżniało ich na tle innych.
Natomiast jak powinien wyglądać festiwalowy koncert dużej polskiej nazwy pokazał Zalewski. Już od samego wyjścia na scenę widać i czuć było, że mamy do czynienia z prawdziwym koncertowym wyjadaczem. Od poruszania się, przez kontakt z publiczność, po oczywiście samo wykonanie. „Annuszka”, „Początek”, „Zabawa” czy „Miłość miłość” wybrzmiały tutaj jak najlepsze hity ostatnich lat, a uczestnicy festiwalu w końcu poczuli dużą moc przebojów, które zna już praktycznie każdy u nas. Ciężko znaleźć w szerokim mainstreamie kogoś innego z gitarą na naszym podwórku, który robiłby na koncertach taką robotę. A gość wychodzi na scenę jak weteran, który zjadł na tym żeby i jednocześnie dalej ma werwę, aby robić to z pełnym zaangażowaniem. I przejmuje od razu scenę i publikę, która potrzebuje kogoś, kto w tej formie im te przebojowość dostarczy na pełnej intensywności.
I po tym koncercie wiadomo było, że Milky Chance, headlinerzy tej edycji, nie będą mieli łatwego zadania, aby pobić ten występ. Wydaje się, że niemiecka grupa doszła do sufitu swojej popularności idąc w nieco prostsze brzmienia. A pamiętam ich warszawski koncert z 2020 roku, kiedy to wydawało się, że tam iskra powinna dopiero rozpalić ten prawdziwy ogień, a sami muzycy znaleźli odpowiednie połączenie popu, folku i elektroniki, które tak ich wyróżnia, ale tę ospałość z debiutu, zamienili w entuzjazm. Tutaj chyba zabrakło trochę radości i koncertowego gazu – w końcu był to ich ostatni koncert i to po kilku tygodniowej przerwie. I nie pomogły tutaj raczej melancholijne covery czy też wyrównujące nastrój techno podróże, chociaż oczywiście zespół potrafił dowieźć swoją markę czy to “Fado”, “Cacoon”, “Colorado” czy “Sweet Sun” co koniec końców składało się na pozytywny występ.
Organizacja, miejsce, ceny czy sam line-up – wszystko to raczej tu zagrało i składało się na przyjemną i przystępną mieszankę. Szkoda tylko, że nie wszystkie występy były w stanie dosięgnąć poziomu nazw wykonawców, a praktycznie każdego widziałem już w lepszej formie. Wygranym tego festiwalu na pewno nazwałbym Zalewskiego, który udowodnił, że jest obecnie jednym z największych i najpewniejszych na tym rynku.
Autor: Grzegorz Słoka