Coldplay – Warszawa 2022 – relacja
Coldplay, tradycyjnie jak co 5 lat – co zostało również podkreślone przez Chrisa Martina ze sceny – 8 lipca 2022 roku ponownie odwiedził Warszawę i tak jak w 2012 i 2017 zagrał na wypełnionym po brzegi Stadionie Narodowym. Tym razem muzycy przybyli do Polski, by promować najnowszy, wydany w zeszłym roku dziewiąty album grupy – „Music of the Speheres”. I choć dokonania zespołu w ostatnich latach mogą budzić zastrzeżenia wśród najbardziej zagorzałych fanów zespołu z Londynu, to pod względem wyprawiania spektakularnego stadionowego show, dalej nie mają sobie równych. Anglicy przywieźli do Warszawy imponującą oprawę koncertu, która na szczęście w znacznej części nie przysłoniła tego co najważniejsze – muzyki.
Jednak nim przed godz. 21 muzycy wyszli na scenę przy dźwiękach soundtracku z „E.T.” autorstwa Johna Williamsa, który z miejsca zapowiadał magiczną aurę wieczoru, to polską, ale również bardzo zróżnicowaną publiczność (był to jedyny koncert Coldplay w tej części Europy, a Warszawa jedynym obok Berlina, Frankfurtu, Brukseli i Paryża miastem na europejskiej trasie), rozgrzały dwie panie – polska piosenkarka Mery Spolsky oraz Amerykanka H.E.R., która zaprezentowała bardzo zgrabny set mieszanki R&B, hip-hopu i rocka, wymiatając solowo na gitarze.
Jak przystało na gwiazdy wieczoru, Coldplay zadbali oczywiście o odpowiednie zbudowanie napięcia i mocne wejście, bo główną scenę przejęli przy dźwiękach wiodącego singla z ostatniej płyty – „Higher Power” – którym przebojowo i z salwą fajerwerków muzycy przywitali warszawską publikę. Pierwsza część koncertu to przede wszystkim mariaż popowych hitów z ostatnich lat – „Adventures of a Lifetime”, „Paradise” oraz „Charlie Brown”. Tutaj należy postawić pytanie, które powraca przy każdym tego typu wydarzeniu muzycznym na największym obiekcie w Warszawie – jak wypadła akustyka na Narodowym? Otóż, początek koncertu wypadł bardzo chaotycznie, trudno było zrozumieć, zarówno śpiewane, jak i wykrzykiwane do publiczności przez Chrisa Martina słowa, jednak sytuacja – na płycie Stadionu – została w miarę szybko opanowana i reszta koncertu to już pozytywne zaskoczenie pod względem akustyki. Zwłaszcza w tych spokojniejszych momentach, kiedy główny ster przejmowały ballady – jak przepiękna, wyśpiewana wraz z fanami „The Scientist” – po której akcja koncertu przeniosła się wzdłuż wybiegu na umiejscowioną na środku płyty scenę B, gdzie Coldplay odpalili fetę na 50 tysięcy gardeł wraz z porywającą wersją jednego z ich największych przebojów – „Viva La Vida”.
Również tam wybrzmiały taneczny „Hymn for the Weekend” oraz przepiękna wersja jednego z najjaśniejszych momentów ostatniej płyty – klasycznie brzmiąca ballada „Let Somebody Go”, pierwotnie wykonana na krążku w duecie z Seleną Gomez, a w Warszawie z wyciągniętym z pierwszego rzędu polskim fanem, który trzymał w ręku napis z prośbą o dołączenie do Chrisa właśnie na tej piosence.
I takich właśnie momentów, które miały utrzymać 50-tysięczną publiczność w niekończącej się euforii aż do końca, nie brakowało, a muzycy Coldplay zdawali się robić wszystko, by jak najlepiej wykorzystać ramy dwugodzinnego występu i ubawić polską publiczność do utraty tchu. I w pewnym momencie tych atrakcji było już nawet za dużo, bo nie licząc mieniących się wszystkimi kolorami opasek, które każdy z uczestników koncertu otrzymał przed wejściem (co dawało prawdziwe spektakularny efekt) oraz laserów i fajerwerków, w najnowszym wydaniu show Brytyjczyków nie zabrakło też duetu z muppetem (co lepiej po prostu przemilczeć), dyskotekowego szału spod znaku muzyki klubowej czy tańców w kosmicznych hełmach, które wyglądały jak komiksowa wersja Daft Punk. Jasne, muzyka Coldplay w ostatnich latach mocno ewoluowała, przeradzając się z popowej alternatywy w przaśny mainstream, zmieniła się również publiczność zespołu, która zrozumiale może teraz kojarzyć muzyków tylko z przebojowych dokonań z ostatniej dekady, jednak na szczęście w tym karnawale często bardzo mocno karykaturalnych doznań, muzycy nie zapomnieli też o swoich korzeniach. Bo choć światła i oprawa całości cieszyły oko i skutecznie odciągały uwagę od koszmarków z ostatniej płyty Coldplay, to muzycy wciąż najlepiej wypadli tam gdzie fajerwerków było najmniej, a na pierwszym planie pozostawała muzyka, przede wszystkim ta pochodząca z pierwszych płyt zespołu.
Panowie z Coldplay na szczęście w natłoku bogatego anturażu nie zapomnieli zabrać ze sobą gitar i potwierdzili jak wielka siła i niezmienna magia drzemie wciąż w kompozycjach sprzed 20 lat. Jeśli rozmarzone „In My Place” i wspomagane laserami „Clocks” zaczarowały publiczność, to mocne gitarowe uderzenie „Politik” po prostu wgniotło w ziemię. Niespodziewany atak pierwszych, wybuchowych dźwięków utworu otwierającego drugą płytę Coldplay „A Rush of Blood to the Head” z 2002 roku, zatrzymało na te parę minut czas i cofnęło zespół do czasów kiedy raz po raz serwowali fanom emocjonalny rollercoaster. Dla mnie, był to najmocniejszy i najpiękniejszy moment całego koncertu.
Piękną klamrą, najlepiej obrazującą dwa oblicza zespołu i łączącą fanów obu wcieleń Coldplay, był stadionowy samograj, któremu w tym roku stuknęły 22 lata. Pochodzący z debiutanckiej płyty „Yellow” skuteczne rozkołysał publikę, a Stadion Narodowy zachwycał widokiem rozświetlonych opasek w tytułowym kolorze.
By nie pogrążać zbyt mocno „Music of the Speheres”, należy przyznać, że nie wszystkie utwory z ostatniej płyty odstawały tak bardzo od reszty dokonań zespołu. Bardzo pozytywnie zaskoczył mocno podbity i riffowy „People of the Pride” oraz lekkie, uduchowione „Human Heart”, podczas którego część górnych trybun, za pomocą wspomnianych opasek, zamieniły się w wielkie serca. A nim podstawowa część koncertu dobiegła końca, Coldplay wykonali jeszcze hit z ostatniej płyty „My Universe”, podczas którego na telebimach ukazali się członkowie koreańskiego boys bandu BTS, oraz fantastyczną wersję „A Sky Full of Stars”, przerwaną po kilku taktach przez Chrisa Martina z prośbą o zaprzestanie nagrywania i schowanie choć na jedną piosenkę telefonów, by oddać się w pełni czystej zabawie. Kolejny, wyreżyserowany na spontaniczny moment wielkiego show, jednak tutaj zadziałał znakomicie, bo na tę parę minut wszyscy bawili się, skakali i śpiewali jakby jutra miało nie być.
„Koncerty w Warszawie są jak Gwiazdka”, kokietował ze sceny lider Coldplay, jednak i tutaj miał rację, bo tego wieczoru nie zabrakło niezwykłych i zaskakujących niespodzianek. Na bis muzycy przenieśli się na kolejną, trzecią już i najbardziej kameralną scenę, by wykonać kolejną perłę z przeszłości. Akustyczne „Sparks” wprowadziło niesamowitą aurę ulotności, opadając lekko i trafiając prosto w serce. Gdyby utwór z debiutu Coldplay nie był wystarczająco mocnym pociskiem uczuć, na koniec Chris Martin wplótł między wersy fragment „Snu o Warszawie” Czesława Niemena. Nie muszę nic więcej dodawać, jeśli nie mieli jej już od początku show, to teraz mieli już warszawską publikę w garści. Wyciszoną, ale wciąż euforyczną atmosferę, wokalista wykorzystał, by przekazać swoje wsparcie dla Ukrainy, wysyłając razem z fanami symboliczne światełko do nieba. Ku zaskoczeniu wszystkich, zaprosił też na scenę fana z Ukrainy, którego Martin spotkał dzień wcześniej, muzykującego nad Wisłą. Wykonali razem, w jego rodzimym języku, utwór ukraińskiego zespołu Okean Elzy – „Obijmy”. Była to prawdziwie wzruszająca i łapiąca za gardło chwila, której cały stadion przyglądał się z uwagą i w pełnym skupieniu.
Jednak, mimo pełnych emocji wzruszeń, przedstawienie musi trwać i muzycy szybko wrócili na główną scenę, by wykonać ostatni akt swojego widowiska. Na pierwszy ogień poszedł pełen nadziei i radosnej energii „Humankind”, ze śpiewnym refrenem. Szybko przeszedł on jednak w największą emocjonalną petardę wieczoru – obowiązkowe, wyśpiewane przez cały, rozświetlony migoczącymi światłami stadion „Fix You”, które sprawiło, że ogrom imponującego widowiska zmniejszył się nagle do wielu, połączonych za pomocą muzyki osobistych historii, które każdemu fanowi Coldplay z pewnością przelatywały przed oczami i powodowały szybsze bicie serca. Prawdziwie poruszający moment, jednoczący w jednej chwili tysiące przeżywających przecież tak różne emocje ludzi.
Wiele można powiedzieć o ostatnich poczynaniach zespołu, ale muzycy Coldplay pod tym względem dalej nie mają sobie równych.
Autor: Kuba Banaszewski