Bryan Adams – Łódź 2024 – relacja

Bryan Adams – Łódź, Atlas Arena (11.10.2024r.)
„Upon cloud number 9…z Bryanem Adamsem w Łodzi”
Drugi weekend października był dla łódzkiej Atlas Areny oraz przybywającej do niej licznie fanów, nie tylko pracowitym, ale i niezwykle ekscytującym czasem. Szczerze, nie przypominam sobie drugiej takiej sytuacji, by jeden obiekt obsługiwał w ciągu paru dni tak wiele tak wyśmienitych wydarzeń. Gdy jeszcze w powietrzu unosiły się emocje po czwartkowym koncercie Nicka Cave’a, swą scenę szykował już Bryan Adams i jego ekipa, którzy niecałe 24 h po rozniesieniu hali przed The Bad Seeds, mieli być gotowi, by po raz kolejny porwać polskich fanów. Oczywiście wprawiony w bojach Kanadyjczyk, który choć z innej muzycznej galaktyki, jest niemniejszym wyjadaczem, co ekipa z Australii, mógłby się tylko szelmowsko uśmiechnąć, zaświecić diastemą i odebrać to jako wyzwanie. Bryan, niczym w jednej ze swoich piosenek, wciąż czuje się bowiem osiemnastolatkiem i jak śpiewa, ma to w planie robić do śmierci. Jest na bardzo dobrej drodze, by tak właśnie było, bo kolejny, dwunasty już, polski koncert artysty był rewelacyjnym dowodem na to, że niejedno wino chciałoby dojrzewać tak dobrze jak robi to autor „Heaven”. Gdy widziałem go po raz pierwszy, skojarzenia z mym ulubieńcem z New Jersey Bruce’em Springsteenem nasuwały się same – niezmordowana energia, świetna forma, i fizyczna i wokalna, podobny układ show, zabawa z publicznością – nazwałem go wtedy w myślach, troszkę też ze względu na mniej lat na karku, „mini Bossem”. Dziś, gdy po raz trzeci stanąłem twarzą w twarz z niesamowitą, mega pozytywną siłą jego muzyki i scenicznej maestrii, mogę tylko dodać, że panowie grają razem w tej samej, najwyższej lidze. Łódzki koncert był bowiem jeszcze lepszy niż dwa dotychczasowe spotkania, a Bryan – mimo 65 lat w dowodzie – zdaje się wciąż i wciąż dopiero rozkręcać.

Była to druga wizyta nad Wisłą, a moje trzecie spotkanie, w ramach trasy „So Happy It Hurts”. Po świątecznych koncertach w Pradze i Gliwicach, przyszedł czas na jesienną odsłonę tournée promującego piętnasty album w karierze Adamsa. Koncert w Atlas Arenie nie miał jednak w sobie nic a nic z październikowej chandry, a wręcz przeciwnie – od samego początku do imponującego końca zarażał i nastrajał wyłącznie pozytywną energią. I choć pewne patenty i atrakcje zostały, w zrozumiały sposób, powtórzone, to nie ujęło to nic z wyśmienitej zabawy, a i nie zabrakło też paru muzycznych niespodzianek. Mało powiedzieć, że mimo mocnego zrębu wypełnionego żelazną klasyką i nowymi kawałkami z płyty sprzed dwóch lat, na wszystkich trzech koncertach usłyszałem całą gamę barwnej dyskografii Adamsa, a wiele utworów – ku mojej radości – pojawiło się na tej odnodze trasy po raz pierwszy. Trzeba też od razu podkreślić, że złożona z 30 utworów setlista przeładowana była wręcz wielkimi przebojami, których ilością Bryan zawstydza niejedną gwiazdę swojego pokolenia i kalibru. Zdawało mi się, w biegu trwającego koncertu, łapać za głowę i przypominać sobie kolejny wykopany z przeszłości szlagier, których w Łodzi usłyszeliśmy na pęczki. Za początek posłużyła jednak nowa kompozycja i wybuchowy, mówiony wstęp, który niczym mistrzowskie starcie na ringu, na dobre podgrzał rosnącą po 20 atmosferę. Niech się stanie światłość. Niech się stanie rock! Bryan, dosłownie cały na biało, wkroczył na scenę i z miejsca udowodnił kto jest i kto przez najbliższe dwie i pół godziny będzie tu szefem. Przyleciał z Kanady, a tak naprawdę prosto z Niemiec, gdzie dzień wcześniej grał koncert, by po raz kolejny skopać tyłki polskiej publiczności, co też od razu uczynił z mocno gitarowym, rockowym w starym i dobrym stylu „Kick Ass”. I od pierwszej łupnięcia, choć nie musiał, Adams miał wszystkich w garści. Mocny początek i statement, którego wokalista trzymał się już do końca.
Można by rzec, że cały łódzki koncert to była istna kanonada hitów i przelot przez swoistą historię muzyki popularnej ostatnich 40 lat. Już po chwili usłyszeliśmy kolejne mocne strzały z kolejnych dekad działalności muzyka – rozbujane „Can’t Stop This Thing We Started” oraz wspominany hymn „18 Til I Die” z lat 90. oraz pierwsze żelazne szlagiery z arcyprzebojowej płyty „Reckless”: cięte „Kids Wanna Rock” oraz uwielbiane, nieśmiertelne „Somebody”, które po raz pierwszy tego wieczoru poderwało do wspólnej zabawy i śpiewów całą wypełnioną fanami halę. Nie wiem, którą dekadę twórczości Adamsa lubię najbardziej, jednak jedno jest pewne – każda wypełniona była wielkimi, niezapomnianymi przebojami. Jednak gdy wybrzmiały pierwsze dźwięki „Please Forgive Me” sprzed 31 lat, zadziała się prawdziwa magia godna tej nieśmiertelnej ballady, która nie traci nic na swojej mocy. Inna, równie, jak i nie bardziej słynna ballada, tym razem sprzed równo czterech dekad (!) otrzymała za to inną niż w oryginale wersję. Królowa wszystkich pościelówek „Heaven”, bo o niej mowa, zagrana została w iście jesiennym, deszczowym anturażu, ale i bardziej podbitej, wesołej wersji. No cóż, ileż lat można oddawać za nią na scenie życie, wszak z oryginału wylewa się morze patosu. Nowa wersja przyniosła ciekawe odświeżenie, jednak ja wciąż lubię wskoczyć na główkę do tego ejtisowego basenu.

W niezmienionej nic wersji odegrana za to została jedna z najbardziej płomiennych kompozycji wieczoru – „It’s Only Love”, niezapomniany duet z nieodżałowaną królową rockowej sceny Tiną Turner, której Adams zadedykował ten utwór. Na gitarze wymiatał i błyszczał – nie pierwszy i nie ostatni raz tego wieczoru – za to Keith Scott, niedołączony kompan i towarzysz muzycznej doli Adamsa, maskotka i prawdziwa gwiazda świetnego zespołu Bryana, który niczym kanadyjski odpowiednik swojego imiennika z Rolling Stonesów, wycinał równie dobre zagrywki, co miny. W rozpaloną do czerwoności wersję muzycy wpletli jeszcze muzyczne cytaty z „The Best” i „What’s Love Got to Do With It”, czyli nieśmiertelnych przebojów wielkiej Tiny. Piękny hołd, odegrany z należytą królowej mocą. Z pewnością uśmiechnęła się szeroko, gdziekolwiek jest.
Podobnych wycieczek i ukłonów w stronę innych artystów było tego wieczoru więcej, Bryan sięgnął bowiem, co mocno zaskakujące, po ciężki utwór Kiss „Rock and Roll Hell”, który niewprawieni w twórczości amerykańskiej legendy rocka fani mogli spokojnie wziąć za jeden z autorskich ciosów Adamsa. Usłyszeliśmy również akustyczną i uroczą wersję „When the Night Comes”, którą Kanadyjczyk napisał dla kolegi po fachu Joe Cockera w 1989 roku. W chwilach takich jak ta, docenia się wciąż obecnych na scenie artystów największego kalibru, tego złotego pokolenia XX wieku, którzy budowali nasze wspomnienia i gusta muzyczne. Tak wielu niestety już nigdy przecież nie usłyszymy. Wciąż jest i wciąż był z nami oczywiście Bryan, który potwierdził to wybitnie piękną i wzruszającą wersją filmowego „Here I Am”, chóralnie odśpiewanego wraz z polską publiką. Chwila urokliwa i chwytająca za serce jak konie w galopie, jak niebo nad nami.
Bardzo pozytywną niespodzianką było również wykonanie zapomnianego nieco „Cloud Number Nine” z przełomu wieków, którego zabrakło mi i w Pradze i Gliwicach. Myślę, że polscy fani czekali na niego równie mocno, co ja, bo w Łodzi spotkał się on z wielkim entuzjazmem. W języku angielskim wyrażenie to oznacza poczucie wyjątkowego szczęścia, co tylko jeszcze mocniej oddaje nastrój panujący na koncertach Adamsa.
Poza żelazną klasyką usłyszeliśmy też oczywiście parę utworów z ostatnich płyt artysty. Bryan opanował tę sprytną, rzadką i działającą świetnie sztukę, angażowania fanów w najnowsze, premierowe często utwory, które dla wielu innych wykonawców są często smutnym obowiązkiem odgrywania ich podczas trasy promującej kolejny album w dyskografii. Tutaj jednak każda z nich miała swój moment, być może największej koncertowej zabawy. Podczas uroczego „Shine a Light” hala rozświetliła się, zgodnie z tytułem, morzem światełek, a w rytm tytułowego utworu z ostatniego albumu nad głowami latał, uwieczniony na okładce, dmuchany samochód. Prawdziwe szaleństwo zapanowało jednak, gdy ze sceny poleciały rockandrollowe dźwięki „You Belong To Me”, a Adams ogłosił konkurs na najlepszego tancerza. Numer stary jak świat, jednak działający jak fala uderzeniowa udzielającego się wszechobecnie szczęścia – coraz bardziej rozbrajające ruchy polskich fanów oraz szczere i beztroskie reakcje pozostałych, ukazywane na telebimach, onieśmieliły i poderwały do wspólnej zabawy nawet największych sztywniaków. A mistrz ceremonii na każdym kroku dbał, by nikt nie wyszedł z koncertu niezadowolony, a emocji nie zabrakło choćby na moment.
Za niecały miesiąc Adams skończy wspomniane w piosence „18 Till I Die” 65 lat, a w piątkowy wieczór złożyło się tak, że to cała Atlas Arena miała akurat urodziny, co zaowocowało odśpiewaniem tradycyjnego polskiego „sto lat” wszystkim wyłaniającym się z tłumu solenizantom. No cóż, jak przaśne by to nie było, tak jak Nick Cave został już przez nas za życia wyniesiony na ołtarze, tak Adamsowi należy się honorowe polskie obywatelstwo jak psu buda. Koncert dobijał już pomału do dwóch godzin, jednak po wokaliście nie tylko nie było widać śladu zmęczenia, co zdawał się on bawić i cieszyć z czasu spędzonego w Łodzi jeszcze bardziej. A nie sięgnął nawet po przysłowiową szklankę wody i nie opuścił sceny nawet na sekundę.

Druga połowa koncertu to już same klasyki, choć do finału show usłyszeliśmy jeszcze aż dwanaście kompozycji. Najpierw niegdysiejszy duet z Mel C, odśpiewany razem z polskimi fanami „When You’re Gone”, „Back to You” w przepięknej wersji oraz murowany klasyk, na którego pierwsze takty wszyscy wstali jak do hymnu. Bryan zawsze miał szczęście do filmowych melodii, jednak żadna nie wyniosła go tak wysoko jak „(Everything I Do) I Do It For You” z kultowego Robin Hooda. Niczym strzała wystrzelona z bandyckiego łuku, wykonanie to trafiło prosto w serca wszystkich zgromadzonych. Nastroje złagodziło jeszcze hiszpańskie flamenco z „Have You Ever Really Loved a Woman?”, które wyjątkowo – zgodnie z zasadą, że najbardziej podobają nam się piosenki, które dobrze znamy – podeszło polskiej publice. Końcówka zasadniczej zespołowej części koncertu to już strzał za strzałem. Największe petardy z „Reckless”, czyli fantastyczne „Run To You” oraz ukochane „Summer of ‘69” były już tylko stemplem wielkiej scenicznej klasy, Bryana i jego zespołu. Zabawa, nośne refreny, muzyczna moc – takie wykonania mogłyby trwać w najlepsze. Za to „Cuts Like a Knife” wybrzmiał z iście stadionową mocą, a śpiewny refren niósł się jeszcze długo po całej arenie. Adams nie potrzebuje gigantycznych stadionów, by wytworzyć aurę wielkiego widowiska, wystarczają mu wypełnione hale, a i w nich potrafi zasiać klimat rodem z małego klubu. Gdy zespół zasłużenie, po wykonaniu wspaniałej roboty zszedł ze sceny na upragnioną przerwę, Bryan nic sobie z tego nie robił, tylko chwycił za gitarę akustyczną i jak za pociągnięciem magicznej różdżki, czarował nas dalej.
Zadedykowane dobijającej setki matce wokalisty (wiemy po kim Adams odziedziczył pogodę ducha i wigor, oby sam nam śpiewał 100 lat!) „Straight From the Heart” z trzeciego krążka, trafiło dokładnie tam, gdzie w oryginale zaadresował ją autor. I wraz z przecudną, akustyczną wersją „Hey Baby”, Atlas Arena zapełniła się tysiącem świateł, a objętość łódzkiej hali jakby zmniejszyła się i dystans między artystą a publicznością praktycznie nie istniał. A na koniec? No cóż, było ich trzech, w każdym z nich inna krew, jednak jeden muszkieter pozostał nieustraszony na tyle, by sięgać po tę przecudnej urody nieśmiertelną balladę. „All For Love” było już wisienką na torcie, epilogiem i napisami końcowymi do tej niezwykłej przygody, w którą zabrał nas Adams. I zabiera już piątą dekadę, czarując kolejne pokolenia fanów, a całą resztę utrzymując w formie jakby lata 80. nigdy się nie skończyły. Sam jest w formie wybornej i ten ostry niczym żyletka głos, mimo upływu lat, nic nie traci na swej sile.
Za każdym razem coraz lepszy! Jeden za wszystkich, wszyscy za Adamsa!
Autor: Kuba Banaszewski