Bryan Adams – Gliwice 2023 – relacja
„Dwie godziny szczęścia, czyli Bryan Adams w Gliwicach” – 18.12.2023, PreZero Arena Gliwice
Bryan Adams jest jednym z tych artystów, których koncert zawsze na mnie czekał. Oczywiście, 64-letni Kanadyjczyk jest dziś legendą, wokalistą kultowym, który umieścił na listach przebojów dziesiątki hitów. Jednak do tej pory nasze koncertowe drogi znacząco się mijały. W ostatnich latach Adams regularnie powracał do Polski (Gliwice były jego jedenastą wizytą w naszym kraju), a jego show – mimo zasłyszanych wielokrotnie pozytywnych wrażeń i relacji z poprzednich koncertów – wciąż czekało w kolejce. Niesamowitym zrządzeniem losu okazało się, że gdy zaliczę swój wyczekany debiut z muzyką Bryana na żywo, nadrobię zaległości z nawiązką, bo nim rozpoczęła się zabawa pod sceną w Gliwicach, autora „Heaven” zobaczyłem jeszcze dwa dni wcześniej w Pradze. I już na polskiej ziemi miałem wyjątkową okazję porównać i doświadczyć jak fantastyczna forma muzyków i ich spontaniczność sprawdza się i działa nawet w koncertowym pakiecie.
Nim jednak show na dobre rozkręciło się od mocnego przyłożenia, zgodnego z tytułem „Kick Ass” z promowanej obecnie, ostatniej płyty Adamsa, która dała również nazwę całej trasie („So Happy It Hurts”), zapełniającą się szczelnie PreZero Arenę Gliwice wypełniły dźwięki klasycznych rockowych hitów i pierwsza atrakcja wieczoru – sterowany dronem latający samochód z okładki wspomnianej płyty, który szybował nad głowami czekających fanów, sprytnie odwracając uwagę od wyczekiwania na gwiazdę wieczoru. A gdy już zaczęli, tak emocje już tylko rosły. Niezwykle zgrany zespół Adamsa (z gitarzystą i perkusistą grają razem już ponad 40 lat) od samego początku dawał z siebie wszystko, prezentując jednocześnie bardzo zwarte i zaskakująco mocne, jak na poprockowy repertuar, brzmienie. Zdającą się nie mieć końca kanonadę hitów otworzyło chóralne „Somebody”, autoironiczne i rozśpiewane „18 till I Die” oraz pierwszy z najcieplej przyjętych przebojów – „Please Forgive Me” – odśpiewany przez zachwyconych i żywo reagujących fanów. I trzeba przyznać, że przez ponad cztery dekady na scenie Bryan Adams zgromadził imponujący katalog wielkich przebojów, które wypełniły setlistę gliwickiego show. W pewnym momencie każdy kolejny strzał mógł być zakończeniem koncertu albo pełnoprawnym bisem, jednak trwający blisko 2,5 godziny pokaz doskonałej zabawy na scenie, był precyzyjnie wycyzelowaną przeprawą przez najważniejsze dokonania kanadyjskiego artysty. Nie brakowało też oczywiście nowszych utworów (pozytywne „Shine a Light”, roztańczone „You Belong to Me”), a i mocno wyczekiwane pewniaki potrafiły zaskoczyć. Zagrana już w pierwszej części koncertu legendarna ballada „Heaven” doczekała się nowej, lekko podbitej i przyspieszonej aranżacji, co zdjęło
z niej gatunkowy ciężar i przyniosło aurę lekkiej przyśpiewki. Mogła się podobać lub nie, ale jak i inne klasyki, została zaśpiewana przez wszystkich od początku do końca. Podobnie było z jedną z najnowszych kompozycji, którą – co ciekawe – polska publiczność (najliczniejsza w historii ze wszystkich koncertów Adamsa w Polsce) miała okazję w szybki sposób wykuć na blachę. Do skocznej wersji „I’ve Been Looking For You” powstawał bowiem w Gliwicach teledysk, a na ekranie za ustawionym w akustycznym anturażu zespołem, pojawiły się słowa piosenki. Utwór został wykonany trzykrotnie, a z każdym kolejnym razem atmosfera areny tylko rosła. I tutaj trzeba oddać Adamsowi i pozostałym członkom zespołu, że osiągnęli mistrzowski poziom w bardzo zręcznym i sprawiającym wrażenie spontanicznego, urozmaicaniu każdej kompozycji w taki sposób, że te mniej znane utwory nie blakły, a nawet często błyszczały mocniej od doskonale znanych szlagierów. A to bluesowa zmiana tempa, solo na harmonijce, gitarowy pojedynek, czy nawet synchronicznie nieudolny taniec – zespół dwoił się i troił, by każda z kompozycji otrzymała swoja autorską i porywającą wersję. I oczywiście, wszystkie te numery znamy na pamięć, ale prawdziwą sztuką jest powtórzyć je tak, by po raz kolejny wypadły świeżo i wywołały uśmiech na twarzy. Tutaj Adams i spółka mogą zbierać wszelkie laury, bo bawili się przy tym równie dobrze, co polska publiczność.
Świetnie wypadł również gatunkowy mariaż lekkich i mocniejszych brzmień, między którymi Adams z imponującą lekkością i skalą głosu, skakał niczym mustang z dzikiej doliny. I tak obok akustycznego, odśpiewanego praktycznie a cappella segmentu ze ścieżki dźwiękowej do animacji z 2002 roku („I Will Always Return” i być może najpiękniejsze wykonanie wieczoru „Here I Am”), z gracją wybrzmiały niegdysiejsze duety – popowy „When You’re Gone” oryginalnie zaśpiewany z Mel C oraz mocne gitarowe przyłożenie i hołd dla nieodżałowanej królowej rocka Tiny Turner w „It’s Only Love”. Z prawdziwą klasą i etosem filmowego oryginału wypadło natomiast nagrodzone chyba najgłośniejszą owacją nieśmiertelne „(Evertyhing I Do) I Do It For You” z 1991 roku. Zdający się nie mieć końca maraton hitów otworzyły klasyki z lat 80., obdarzone wywołującymi ciarki gitarowymi riffami – mocno rockowe „Run To You” oraz radośnie ejtisowe „Summer of ‘69” – oba z fantastycznie zadziornej płyty „Reckless” z 1984 roku.
Adams – jak to zawodowiec w swoim fachu – nie bawi się w podział na część zasadniczą i bisową, wszystko płynnie samo składało się w logiczną całość. I nim ten imponująco przebojowy pokaz sił dotarł do swojego finału, Bryan, udowadniając, że jest bardziej bosski od samego Bruce’a Springsteena, sięgnął po sprawdzony przez amerykańskiego kolegę po fachu, patent na zaangażowanie publiczności w układanie koncertowego rozkładu jazdy. W końcowej części show to fani mogli zdecydować, co usłyszymy następne. Adams z prawdziwie naturalna swadą i humorem zagadywał pierwsze rzędy, wsłuchiwał się w daleki krzyki fanów z dalszych rzędów areny i ku uciesze wszystkich wypytywał odważnych o imiona, które następnie wplatał w słowa wyproszonych piosenek. I tak, dzięki inwencji polskich fanów usłyszeliśmy rzadko grane „Inside Out” i „Do I Have to Say the Words” oraz kolejny z hitów (którego zabrakło w Pradze) – latynoskie „Have You Really Loved a Woman?”. Ostatni z requestów należał już do samego wokalisty i na symboliczne zamknięcie wieczoru wybrzmiało porywające „Cuts Like a Knife”, jeden z najwcześniejszych przebojów artysty.
O zakończeniu koncertu nie mogło być oczywiście mowy, bo choć zespół grzecznie i z klasą ukłonił się i zszedł ze sceny, to Adams nigdzie się nie wybierał. Bez chwili nawet na łyk wody, stojąc sam na przodzie sceny, zaintonował akustyczne wersje zadedykowanego swojej 95-letniej matce „Always Have, Always Will” oraz „Straight From the Heart” z 1983 roku. Ostatnie takty i szarpnięcia strun gitary to już faktyczne pożegnanie z gliwicką sceną. Mówią, że takich dwóch jak ich trzech nie było ani jednego, ale Adams świetnie poradził sobie bez Stinga i Roda Stewarta (obu zobaczycie w Polsce już w 2024 roku) w przepięknej wersji kolejnego filmowego hitu „All For Love” na tle skrzącej się od rozświetlonych światełek areny. I gdyby to wszystko nie sprawiło, że koncert Bryana Adamsa był najlepszym muzycznym prezentem na niecały tydzień przed Gwiazdką, przyjacielską i rodzinną atmosferę na dobre podgrzała wyjątkowa wersja świątecznego szlagieru „Christmas Time”, podczas którego polscy fani licznie przybrali czapki świętego Mikołaja. Nawet najtwardsze bydlęta klękały.
Na taki koncert i emocje warto było czekać tyle lat. Bryan Adams udowodnił w Gliwicach, że wciąż jest w fenomenalnej formie i wraz ze swoim zespołem przeprowadził nas przez dekady wspomnień i niezapomnianych przebojów. Takie koncerty zostają w pamięci na długo, tak jak szeroki uśmiech nie schodził z twarzy na długo po opuszczeniu areny. „So Happy it Hurts”? Na taki ból muzyka bezsprzecznie jest najlepszym lekarstwem.
Autor: Kuba Banaszewski